poniedziałek, 15 października 2012

Recenzja: Macklemore and Ryan Lewis - The Heist

Są takie duety, nie tylko muzyczne zresztą, które w najlepszej dyspozycji oglądać możemy zazwyczaj wtedy, gdy ich członkowie występują właśnie razem, a nie oddzielnie próbują przeforsować swoje solowe kariery. Wiecie, Bolek i Lolek, Flip i Flap, Pezet i Sidney Polak... no dobra, z tymi ostatnimi to żartowałem. Generalnie chodzi mi o to, że panowie Macklemore i Ryan Lewis dobrali się idealnie (muzycznie w sensie, nie że "Same Love", if you know what I mean) i w duecie robią rzeczy nieprzyzwoicie dobre. I taką oto rzeczą jest ich najnowszy album zatytułowany "The Heist".

Jeśli liznęliście co nieco angielskiego języka, to na pewno wiecie że tytułowe słowo znaczy ni mniej, nie więcej, co "napad", tudzież "rabunek". Nie, żeby z bronią i w kominiarce, a raczej z mikrofonem i pełnym instrumentarium wykorzystanym do stworzenia tej płyty przez pana Lewisa. I nie, że na bank czy też jakiś inny sklep, a na hip-hopową scenę, która po wydawnictwie tychże dwóch dżentelmenów powinna pokornie przyznać, że "to Wy rządzicie, panowie".

Nie powiem, żebym jakoś strasznie szczególnie na tę płytę czekał, bo Macklemore'a lubię od zawsze, ale przesadnie wielkim fanem nigdy nie byłem. Czas przeszły na zakończenie poprzedniego zdania nie jest tu jednak przypadkowy, bo dzięki temu albumowi takowym fanem się stałem. Co się złożyło na taki rozwój wydarzeń? Bardzo wiele rzeczy.

Pierwszą, która wybija się na piedestał są zdecydowanie teksty autorstwa Macklemore'a. I tutaj muszę się przyznać, że poprzednie jego dokonania potraktowałem nieco po macoszemu i zbytnio nie wczytywałem się w teksty, teraz jednak spędziłem niemało czasu nad tym, by w pełni (albo chociaż w znaczącym stopniu) zrozumieć to, co też Ben ma nam wszystkim do przekazania. A ma przecież ogromnie wiele, co w połączeniu z jego inteligencją, erudycją, odwagą i wyobraźnią daje nam pokaźną dawkę rzeczy, nad którymi warto się głębiej zastanowić.

Nie chciałbym zbytnio rozwodzić się nad kawałkiem "Wings", bo jako singiel ukazał się on już przeszło rok temu i właściwie wszystko o nim powiedziano, ale nie mogę oprzeć się temu, by nazwać go kwintesencją tego, co Macklemore ma do zaoferowania swoim słuchaczom. W błahej, wydawałoby się, opowieści o... butach, przemyca bowiem niebłahe wcale treści o niespełnionych dzięcięcych marzeniach, ale głównie o konsumpcyjnemu podejściu do świata, którym wielkie korporacje karmią młodych ludzi niejako obiecując im spełnienie owych marzeń.

Wspomniałem o odwadze... Tak, niebywałą odwagą i umiejętnością pozostania niezależnym wykazał się Macklemore w kawałku "Same Love". Który z raperów odważyłby się bowiem nagrać numer w całości poświęcony homoseksualnej miłości, a mało tego, całkowicie taką miłość poprzeć? Gdy Macklemore rapuje "If I was a gay / I would think hip-hop hates me" to ma całkowitą rację, ale odnajduje w sobie tyle odwagi, by na zakończenie tej samej zwrotki zarymować "I might not be the same / But that's not important / No freedom 'til we're equal / Damn right I support it". W tak nietolerancyjnym środowisku, jakim jest środowisko hip-hopowe to wręcz brawura.

Macklemore bardzo podkreśla także to, że mimo tego, że razem z Ryanem Lewisem wbijają się w hip-hopowy mainstream, to w największym stopniu zależy im na pozostaniu niezależnym wobec czegokolwiek i kogokolwiek. W otwierającym płytę "Ten Thousand Hours" nawiązując do teorii dziesięciu tysięcy godzin mówi o drodze, jaką musiał przejść w samodoskonaleniu rapowego rzemiosła, by znaleźć się w miejscu, w którym jest aktualnie. Wie, że wiele poświęcił, by dosięgnąć zamierzonego celu i nie może sobie pozwolić na marnotrawienie żadnej chwili, bo każda może być jego ostatnią.

Co oprócz tego? Namawia do zakupów w sklepie z tanią odzieżą obalając twierdzenie, że najważniejsza w ubraniu jest metka z logiem znanej firmy. W niebanalny sposób potrafi opowiedzieć o relacjach między partnerami, podpowiadając, że czasem lepiej jest zakończyć jakiś związek wcześniej, w odpowiednim momencie, niż później niszczyć się nawzajem i rozstawać się w kłótniach i wzajemnych oskarżeniach. Stwierdza, że gdyby zależało mu na pieniądzach, to zostałby prawnikiem, a muzyka jest jego pasją i sukces - nawet finansowy - nie zmienią jego podejścia, a jedynie zwiększą jego entuzjazm i chęć dalszego rozwoju. Nie zapomina przy tym o swoich doświadczeniach z uzależnieniem od używek, o którym często wspomina przestrzegając przed nimi swoich słuchaczy. A to nie wszystko, bo w każdym kawałku można odnaleźć coś wartego uwagi, a słabych linijek nie ma na "The Heist" w ogóle.

Nie byłoby jednak tego wszystkiego, gdyby nie odpowiedzialny za stronę muzyczną Ryan Lewis. Wspomniałem już na początku, że obaj panowie dogadują się ze sobą świetnie, co w znakomity sposób zostało udowodnione poprzez ich połączenie na tej płycie. Nie powiem, że Lewis stworzył świetne bity, bo to byłoby zbyt mało... Ryan Lewis stworzył genialną ścieżkę muzyczną, na której Macklemore w pełni może rozwinąć swoje rapowe skrzydła. Zazwyczaj spokojne, często wyważone, ale nie rzadziej mocno absorbujące dźwięki przeróżnych instrumentów połączone z niezwyczajnie, momentami nie hip-hopowo brzmiącą sekcją perkusyjną tworzą klimatyczny majstersztyk. Trzeba podstawić coś lżejszego, co ma towarzyszyć opowiadającemu o poważnych sprawach Macklemore'a? Nie ma problemu. A może podać coś zawadiackiego pod opowiastki o nowych zdobyczach ze sklepu z ciuchami? Proszę bardzo. Kwintesencją świetnej pracy jest znajdujący się w połowie płyty instrumentalny kawałek "BomBom", gdzie Lewis świetnie bawi się tym, na czym zna się najlepiej, czyli tworzeniem fenomenalnej muzyki. Muzyki, która na dodatek nie jest w żaden sposób ograniczona do sztywnych hip-hopowych ram. Takie "Can't hold us" chociażby w znacznym stopniu flirtuje z popem czy nawet electro-popem. A podobnych eksperymentów ze strony Ryana Lewisa nie brakuje na całym krążku.

"The Heist" to rapowo najwyższa półka, produkcyjnie również, a na zdecydowany atut tej płyty należy zapisać także świetnie wykonane refreny, które znajdziemy w praktycznie każdym kawałku. Jak choćby ten nie potrafiący wyjść z głowy autorstwa Ryana Daltona w "Can't hold us", równie znakomity Wanza w "Thrift shop" czy spokojny, idealnie pasujący do konceptu całego numeru śliczny wokal Mary Lambert w "Same Love". Każdy refren jest na swoim miejscu, każdy zrobiony i zaśpiewany w odpowiedni sposób. Idealne dopełnienie idealnej całości.

Napisałem idealnej? No, może niemal idealnej. Mnie osobiście razi nieco kończący album kawałek "Cowboy boots", ale to tylko dlatego, że ogólnie nie jestem fanem takich klimatów muzycznych, co też wcale nie znaczy, że ten kawałek jest słaby, bo jest zgoła odmiennie. Ot, mi po prostu podoba się mniej, niż inne. Dosyć kiepsko w cały wydźwięk albumu wpisał się niestety ScHoolBoy Q, który dał zwrotkę nieprzystającą do całości. Dwie sprawy, które w zasadzie nie obniżają jakości całego albumu, a jedynie sprawiają wrażenie, że można było zrobić to jeszcze lepiej. Poza tym ciężko byłoby mi znaleźć cokolwiek, co możnaby autorom tego krążka zarzucić.

poniedziałek, 24 września 2012

Mój radiowy debiut - Dobra Częstotliwość

Gdybym powiedział, że zawsze o tym marzyłem, to pewnie bym skłamał. W mojej osobistej hierarchii mediów (bez jakichś konkretnych powodów, ot tak po prostu) zawsze najwyżej stała prasa, na drugim miejscu była telewizja, a prawdę mówiąc radio jakoś nigdy specjalnie mnie nie pociągało. I nie mówię tutaj tylko z perspektywy odbiorcy, ale także o mojej chęci ewentualnego udzielania się w którymkolwiek z tych mediów. Zawsze lubiłem pisać i uważałem, że to najlepszy sposób (w moim przypadku) na możliwość przekazywania czegokolwiek. Do telewizji trzeba mieć wygląd, poza tym jako osoba raczej nieśmiała w obecności kamer pewnie bym się krępował mocno. Radiowego głosu nie mam, specjalnie wygadany też nie jestem, dlatego również nigdy nie rozpatrywałem możliwości choćby spróbowania swoich sił w tej dziedzinie.

Nie mogłem jednak nie wykorzystać sposobności, jaka nadarzyła się kilka dni temu. Od ponad roku dwóch kolegów prowadziło w lokalnym radiu internetowym audycję "Dobra Częstotliwość", która w całości poświęcona jest szeroko pojętej czarnej muzyce - przede wszystkim rap, ale także i soul, funk, jazz i tym podobne gatunki. W ostatnim czasie jeden ze współprowadzących zdecydował jednak zrezygnować, a propozycję jego zastąpienia dostałem ja. 

Propozycję, nad którą nie zastanawiałem się ani sekundy. I, tak jak wspomniałem wcześniej, nie dlatego, że działalność radiowa zawsze była marzeniem, a dlatego, że gdybym nie spróbował to pewnie żałowałbym do końca życia. Przede wszystkim od dłuższego czasu staram się jakoś tam zajmować muzyką, a możliwość współprowadzenia audycji poświęconej hip-hopowi to na pewno kolejny kroczek w kierunku uczynienia z tego, czegoś poważniejszego.

Pierwsze nagranie już za mną. Jak poszło? Kolega współprowadzący stwierdził, że wypadłem lepiej, niż on w czasie swojego debiutu. Sam sobie mam wiele do zarzucenia - a to kilkukrotne zapętlenie się we własnych słowach, a to jakieś wpadki językowe i przejęzyczenia, a to słowo "aczkolwiek", które użyłem w czasie jednego nagrania jakieś milion razy (próbowałem się powstrzymać, nie dało się). Sam jestem ciekaw jak to wyszło, bo jeszcze nie miałem okazji usłyszeć złożonej całości (tak, lecimy z puszki, nie na żywo), ale jak na pierwszy swój poważniejszy kontakt z mikrofonem nie wypadłem chyba bardzo tragicznie. 

Zapraszam wszystkich do przesłuchania środowej audycji - jeśli moje gadanie nie przypadnie Wam do gustu, to tak stanie się na pewno z puszczaną przez nas muzyką. No i zapraszam wszystkich na facebookowy fan-page Dobrej Częstotliwości, który znajdziecie TUTAJ.

Audycję usłyszeć można w każdą środę o godzinie 20:00 na stronie internetowej Fajnego Radia Internetowego (www.fri.net.pl). Powtórki w każdą niedzielę o godzinie 14:00.

niedziela, 9 września 2012

Śmigiem-migiem - zbiorówka #2

Wakacyjna bessa na rynku nowych płyt rapowych powoli mija i w najbliższym czasie swoje premiery ma mieć kilka płyt, na które w mniejszym lub większym oczekuje. Przede wszystkim (a jakżeby inaczej!) czekam na "Wilka chodnikowego", bo choć zawsze lubiłem Bisza, to oba single udowodniły, że wspiął się on na przynajmniej jeden poziom wyżej na skali ogólnopojętych rapowych umiejętności, dlatego też wierzę, że całość nie zawiedzie. Co oprócz Bisza? No cóż, donatanowska "Równonoc" na pewno jest czymś bardzo interesującym i jakiś tam poziom oczekiwania we mnie wzbudza, choć nie jest to ten sam poziom, co w przypadku Bisza. Warto też czekać na płytę Miuosha, w trochę dłuższej perspektywie czekam oczywiście na Mediuma, dosyć alternatywny projekt szykuje Tusz, bardziej z szacunku za dotychczasowe poczynania sprawdzę oczywiście "CNO2". No tak, zapomniałbym... Oprócz Bisza duże oczekiwania wzbudza we mnie PeeRZet, bo jestem pewien, że Przemek pokaże klasę, a ostatnimi czasy jego rap podoba mi się coraz bardziej. Jest jeszcze oczywiście kilka pozycji, które chętnie sprawdzę, choć w tym momencie o nich nie pamiętam. Na dłuższe recenzje przyjdzie więc jeszcze czas. W wakacje oczywiście z nowymi płytami było licho, co jednak nie znaczy że nie wyszło nic, co warte by było choćby kilku zdań. Oto i one.

Revo - Rozmowa Kwalifikacyjna
Jak dla mnie człowiek znikąd - nigdy nie byłem użytkownikiem ślizgu, a to ponoć tam Revo zyskał jakiś tam szacunek po swoim poprzednim krążku. Do "Rozmowy..." podchodziłem więc jako do dużej ciekawostki i bardziej właśnie z braku większej alternatywy, a płyta okazała się być... całkiem solidną. Ciekawe teksty, porządne, choć nieporywające produkcje, poprawność nawijki gospodarza, ale... jego głos i maniera sprawiają, że na dłuższą metę płyta staje się męcząca. Jasne, że ciężko mieć o to do niego pretensje, w końcu "nikomu głosu nie ukradnie", choć chcąc być raperem słuchalnym dla większej grupy odbiorców będzie pewnie musiał sporo popracować nad emisją głosu i czymś-tam-jeszcze. Ogólnie jednak pozytywne zaskoczenie.
Znak jakości - D+

Żyt Toster - Pięć miejsc po przecinku...
Spore oczekiwania i... spory zawód. Nie to, żeby płyta okazała się być jakimś niewypałem, bo jest całkiem porządne, zwłaszcza że jest to właściwie, na ogólnopolskiej scenie, debiut Żyta z Podlasia. Swoje zrobiła jednak otoczka i spore nadzieje podsycone choćby tym, że znalazł się wśród Asów Aptaunu. Tak jak napisałem wcześniej, jest porządnie, solidnie, momentami całkiem ciekawie, ale jakieś ogromnie udane wejście na scenę to nie jest. Choć 500 sztuk nakładu sprzedało się bardzo szybko. Niech więc ten Żyt ma, tak na zachętę, bo potencjał jest.
Znak jakości - D+

Zioło - Hip-hop
Płyta, która na wspomnianym wcześniej ślizgu została przez niektórych okrzyknięta rewolucyjną, genialną, niekonwencjonalną i nie-wiadomo-czym-tam-jeszcze. Ok, jest dobra. Momentami nawet bardzo dobra. Zioło potrafi rapować (choć chwilami Smarkiem jedzie na kilometr, ale ok, rozumiem że tak miało być), ma poczucie humoru i odwagę, by w odpowiedni sposób spuentować patologie towarzyszące polskiej rap-grze, ma też pojęcie o tworzeniu nieszablonowych bitów. Problem w tym, że (przynajmniej dla mnie) mniej więcej od połowy płyty zaczyna być to wszystko dosyć nudne. Początek jest świetny - autoironiczne, humorystyczne tracki przedstawiające, zabawny i prawdziwy storytelling, kilka gorzkich słów o scenie, a potem ten polot jakby znika. Ogólnie jest jednak dobrze, momentami bardzo dobrze, niektóre fragmenty mocno wpadają w pamięć i będzie to na pewno jedno z większych pozytywnych zaskoczeń tego roku.
Znak jakości - C-

Cokebeatz - Lepsze dni
Oj, słabiutko. Po prostu. Żeby wydać płytę producencką trzeba mieć naprawdę solidny warsztat i pokaźne umiejętności, ewentualnie mieć w sobie mało samokrytyki i niewiele dystansu do własnej twórczości. W tym przypadku mamy okazje dobrze poznać ten drugi przypadek, a jak czytam że to już trzecia "producentka" tego kolesia to... aż sam nie wiem, co mam myśleć. Miało, nijako, prosto, zwyczajnie, nudno, nieperfekcyjnie. Nie jest to jakieś totalnie beznadziejnie i asłuchalne, ale niestety nawet nie solidne. I nawet kilku porządnych raperów tego nie ratuje.
Znak jakości - E

B.o.B. - Strange clouds
Tak, wiem że to nie wyszło w wakacje, a kilka miesięcy temu. Nieważne. Przesłuchałem ten album ze sporym poślizgiem i tak naprawdę dopiero w wakacje dobrze go poznałem, a okazał się być bardzo dobrym mainstreamowym wydawnictwem. Naprawdę, jak nie przepadam za tym całym nowoczesnym, amerykańskim brzmieniem, tak płyta Bobby'ego okazała się być bardzo przyjemną, do posłuchania bez większej "wczutki". Sporo numerów mających bardzo duży potencjał radiowy, a wszystko okraszone jest bardzo dobrym technicznie i lirycznie rapem B.o.B.. Nowocześnie, ale nie pusto i kakofonicznie. Mainstreamowo, ale nie sztucznie i popowo. Warto poznać.
Znak jakości - C+

Króciutki opis płyty B.o.B., to być może zapowiedź kilku poważniejszych recenzji zagranicznych płyt, jak ukażą się na tym blogu. Nic nie obiecuję, bo nie wiem czy jestem gotowy na racjonalne pisanie na temat takich wydawnictw, choć może zdarzyć się tak, że coraz częściej będę przynajmniej podejmował takie próby.

czwartek, 30 sierpnia 2012

20 rapowych kawałków, które zawsze mam w HTC: Solek

Ponad miesięczna posucha na blogu spowodowana jest lenistwem, brakiem motywacji i brakiem nowych, wartych odnotowania płyt w polskim rapie (Żyt zawiódł, wróć, nie spełnił oczekiwań, wróć, czyli zawiódł), a z USA głównie nadrabiam to, co przegapiłem w pierwszej połowie 2012 roku (B.o.B. dał świetną, mainstreamową płytę). Coby trochę tę zamułę przerwać postanowiłem zrobić to, co ostatnio robi furorę na Gramrapie, i dzięki czemu ten portal zdobył większą popularność (i słusznie), czyli 20 kawałków, które mam zawsze w Ipodzie. Ipoda oczywiście nie mam, a mój HTC świetnie sprawdza się także jako odtwarzacz muzyczny więc lekka parafraza oryginalnej (tak, tak, wiem że z Machiny) nazwy nastąpiła. Kolejność alfabetyczna. Kawałki tylko rapowe. Nierapowe będą kiedy indziej.

Bisz-Pekro - Serce Musi Bić
Bisz po prostu musiał znaleźć się w tym zestawieniu. Cała "Burza i napór" jest przekozacka i stawiam ją wyżej niż biszowe dokonania z Oerem, Kayem i Paulo, natomiast single z nowej płyty mają jeszcze za mało siwych włosów i dobrze je będzie można ocenić po przesłuchaniu całej płyty. "Serce musi bić" to najlepsze co trafiło się Biszowi na Pekrowych bitach.
Braille - Shades of grey
Mało znany (w ogóle nieznany?) raper z Portland, który specjalizuje się w... chrześcijańskim rapie. Z wiarę u mnie raczej krucho, ale akurat muzyka tego kolesia trafia do mnie niemal idealnie. "Shades of grey" to pierwszy kawałek, który od niego usłyszałem i choć minęło od tego momentu jakieś 5-6 lat, to w ogóle nie stracił na swojej wartości.

donGURALesko - Zachodni wiatr wieje
Z czasów, gdy Gural jeszcze potrafił coś w swoich kawałkach przekazać. I choć "rym na rymie, rym pogania", to jest w tym kawałku jakaś wartość, a "płaczący" klimat jest nie do zastąpienia.

De La Soul - Rock.Co.Kane.Flow (feat. MF DOOM)
Definicja "bit fortecy", starsi panowie w formie i doskonały dowód na to, że po kilkunastu latach na scenie można zrobić coś niezwykle dobrego.

Dilated Peoples - Worst Comes To Worst
Truskulowy klasyk z drugiej płyty Dilated, od premiery której minęło już 11 lat (sic!). Po niedawnym odsłuchu na żywo na koncercie w Gdańsku nabrało dużo świeżości od tego czasu nie schodzi z głośników/słuchawek.

Emazet/Procent - Absurd
Choć obaj panowie do najlepszych raperów w kraju nie należą, a cała ich wspólna płyta nie jest też czymś wybitnym, to akurat ten kawałek (i świetny, rysunkowy klip) mogę słuchać w nieskończoność. Ma niesamowity klimat, a drugą zwrotkę Procenta mogę zarapować z pamięci obudzony w środku nocy.

Jimson - Gorąca ofiara
Kiedyś, będąc młodszym i jednocześnie pod sporym muzycznym wpływem jednego ze starszych kolegów stawiałem VNMa nad Jimsonem. Dopiero później doceniłem kunszt króla podziemia, a "Gorąca ofiara" to kawałek kompletny - bit, flow, tekst, klimat - wszystko na najwyższym poziomie.

L.U.C. & Rah - Hemoglobina (feat. Maria Peszek & PMX)
Za późniejszymi pomysłami L.U.C.'a raczej nie przepadam, ale płytę z Rahimem lubię. I nawet Peszkową jestem w stanie w tym kawałku znieść, bo jej wokal dodaje tylko jeszcze bardziej mistycznego klimatu.

Looptroop - Fort Europa
Szwedzi to pierwsza ekipa spoza Polski i USA, którą autentycznie się jarałem. W ich dyskografii mógłbym znaleźć dziesiątki kawałków, do których zawsze chętnie wracam, a wyróżniam ten, który okazał się być pierwszym z ich dorobku, który katowałem swego czasu nieustannie.

Łona - Nic dziwnego
Łonson nie raz zachwycił swoją zdolnością obserwacji i ujęcia ich w odpowiedni sposób na trackach, a "Nic dziwnego" to błysk, zmysł, pomysł, ideał. Polifoniczny dzwonek jest genialny. "Och, to rzeczywiście niesłychane!"

Małpa - Lamusy
Małpa w formie, z emocjami, taki, jakiego najbardziej lubię słuchać. Lamusy wciąż mylą DJa Babu z DJem Bobo, a ja czekam na Proximite...

Medium - Kanał przerzutowy 
"Seans spirytystyczny" to według wielu najlepsza płyta Mediuma. W dużym stopniu z tym się zgadzam, a utwierdziło mnie to, że w żaden sposób nie mogłem się zdecydować, który kawałek z niej wybrać do tego zestawienia. "Któregoś dnia"? "24"? "Spodziewam się końca świata"? "U bram wszechświata"? A może "Wymieniam Wachtę"? Niech będzie więc "Kanał...".

Nas - Halftime
Coś od niego musiało się znaleźć, a że debiut ciągle jest niedościgniony to i wybór był dosyć prosty.
Necro - Entertainment Tonight
Kolega stojący za sprawą niedocenienia Jimsona stał też za okresem dużego zainteresowania Necro. Sentyment pozostał, a "Entertainment Tonight" jest świetne.

Raashan Ahmad - Pain on black
Moje prywatne odkrycie, od którego nie mogę się oderwać. Genialna muzyka z jeszcze lepszym dęciakiem, świetna, emocjonalna nawijka gospodarza i jedynie żal, że nie udało mi się wybrać na żaden z jego koncertów w Polsce, które odbył w ostatnim czasie. No i że ciągle jest bardzo mało rozpoznawalnym artystą.

Slick Rick - Memories
Wielkim fanem mistrza storytellingów nigdy nie byłem, ale "Memories" to kawałek świetny. Nic więcej nie mogę dodać.

Smarki Smark - Sweet memories (feat. Chociaż) (Demen remix)
Smarki... Legenda, do której często lubię wracać, a zremiksowany przez Demena "Kawałek o wspomnieniach" jest GE-NI-AL-NY! "To jest mój ziomek, chociaż ty nie pamiętasz Chociaża"

Solillaquists os Sound - Look
Mało znany w Polsce skład z Orlando, który w swojej muzyce łączy hip-hop z wieloma innymi gatunkami. Dwóch kolesi, dwie dziewczyny - raperzy, producenci, wokaliści, poeci, artyści pełną gębą. 

Te-Tris - Ty-My (feat. Trzyker)
Stary dobry Tet (nie, żeby nowy był zły) w świetnej formie. Kawałek od lat nie schodzący z playlisty wszystkich urządzeń, jakie służyły mi do odsłuchiwania muzyki. 

The Streets - Dry your eyes
Mike Skinner to muzyczny geniusz, a "Dry your eyes" to świetne połączenie rapu z jego brytyjskim wokalem. Geniusz.

sobota, 21 lipca 2012

Recenzja: Pyskaty - Pasja

Parafrazując nieco naszego wieszcza narodowego Adama Mickiewicza zdecydowanie można stwierdzić, że "łaska słuchacza na pstrym koniu jeździ", o czym świetnie przekonał się w ostatnim czasie Pyskaty. Przyzwyczajona do pyskatego Pyska, wręcz Skurwiela Pyskatego, spora część odbiorców rapu Przemka postanowiła bowiem bezwzględnie skreślić "Pasję", jako płytę słabą, miałką, nieudaną. Bo po co ten koncept, skoro żeby doszukać się jakichś analogii trzeba czasem mocno wytężyć głowę; bo jeśli już ten cholerny koncept, to czemu taki, który aż tak łatwo określić patetycznym, przesadzonym i niegodnym zwykłego śmiertelnika; bo jak już ten pieprzony koncept i rozkminkowe teksty, to czemu to wyszło tak zwyczajnie i bez polotu. I "gdzie są, kurwa, pancze?"

Z drugiej jednak strony - żeby nie było, że wspominam tylko o jednej opcji - pojawiła się równie duża dawka psychofańskiego wręcz zachwytu nad płytą. Że genialna, że super, że świetna, że Pyskaty zajebiście, a bity równie dobre. Bezkrytyczne, bezrefleksyjne wręcz opinie o wydawnictwie ukazywały się więc równie często, co te będące na drugim końcu skali ocen. A jak jest naprawdę? Jak zwykle, prawda leży gdzieś pośrodku.

Wybierając motyw Drogi Krzyżowej na główną oś wokół której Pyskaty postanowił zbudować swoją drugą solówkę postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, jednocześnie dając pole do dyskusji czy tak w ogóle wypada. Poczynając od tytułu płyty, poprzez okładkę i tracklistę, a kończąc na treści - wszędzie mamy mniej lub bardziej wyraźne nawiązania do Drogi Krzyżowej, a Pyskaty zadbał też o takie szczegóły, jak analogiczny do ukrytej, piętnastej stacji - ukryty, piętnasty kawałek. Przyznaję, że nie znając jeszcze wszystkich szczegółów, a mając jedynie pojęcie o ogólnym koncepcie panującym na tej płycie, obawiałem się, że Pysk może niestety popaść w patos, próbując bawić się w jakieś mesjanistyczne wizje dotyczące swojej osoby. Uff. Jakże mi ulżyło, gdy okazało się, że moje obawy były zdecydowanie przesadzone.

Pyskaty skupia się przede wszystkim na rozliczeniu ze swoim życiem i próbie podsumowania tego, co przeżył do tej pory, a nie na przedstawianiu swoich religijnych przemyśleń i próbie ewangelizowania słuchaczy. Wykorzystał motyw Drogi Krzyżowej, jako pewną konwencję artystyczną, niekoniecznie związaną z duchowieństwem człowieczeństwa.
"Ostatni wprawił ich w zdumienie:
Daj mu serce, charyzmę i talent,
A szybko pozna czym jest zobojętnienie,
Kiedy apatia i depresja zaczną swój taniec."
Koncept jest jednak po to, by się go trzymać i rację mają jednak ci, którzy mówią o nie do końca widocznych nawiązaniach w samych kawałkach. W niektórych nie budzą one żadnych wątpliwości, jak choćby w otwierającym płytę "S.A.L.I.G.I.A.", który jest niezwykle plastycznym opisem skazania Pyskatego na życie obarczone znamieniem siedmiu grzechów głównych. Często jednak mamy okazje na wytężenie zwojów mózgowych w celu odnalezienia powiązań pomiędzy treścią poszczególnych numerów a kolejnymi stacjami chrystusowej Drogi Krzyżowej, bo są one albo słabo zauważalne, albo bardzo głęboko ukryte, a czasem mocno naciągane, jak analogiczne z ukrzyżowaniem na krzyżu, ukrzyżowanie na ulicach w "Mówią o nim".

Zarzuty o wątpliwej jakościowo rozkminkowości materiału w zasadzie też można ograniczyć do jednego pytania: czy w momencie, gdy nagrano już tysiące płyt hip-hopowych, od każdego materiału trzeba wymagać innowacyjności tematycznej, skoro właściwie każdy temat został już kilka razy oklepany z każdej strony? Pewnie, że fajnie by było i wszyscy doceniamy, gdy raperowi uda się w fajny sposób "ugryźć" nieporuszany jeszcze temat, ale chyba lepiej posłuchać subiektywnej opinii Pyskatego na jakiś konkretny temat, niż wymagać od niego, by nagrywał kawałki o jakichś strasznie alternatywnych zjawiskach, które w zasadzie nas nie interesują. Metafora przedstawiająca muzykę jako kobietę znana jest już oczywiście do dawna, ale sposób ujęcia tematu przez Pyskatego jest przecież całkiem ciekawy i barwny. 
"Pamiętam to, była mi kochanką,
mam pecha, poligamistka; szkoda, że też zna Mesa.
Kręci z każdym, nie dyskutuj teraz o gustach,
wielu robi z niej szmatę, gdy wyciera nią usta."
Pyskaty postanowił nagrać płytę bardzo osobistą, dlatego też ciężko wymagać od niego, by zaskakiwał jakimiś niebanalnymi tematami, skoro opisywane przez siebie życie miał, jakie miał. Czasem lżejsze, czasem cięższe, choć pewnie zawsze ciekawe dla niego i jego bliskich. Dla słuchaczy? Już niekoniecznie. Nie każdego musi interesować przecież to, że kiedyś Pysk z zazdrością patrzył na tych, którzy wydają 300 złotych w klubowym barze, albo czy mama Przemka jest dumna z drogi, jaką jej syn obrał w swoim życiu. Ci, których to interesuje - płytę spropsują; ci, co mają to w głębszym poważaniu - pewnie skrytykują. Normalka. 

Oprócz wzbudzających spore kontrowersje treści i ogólnego konceptu są też rzeczy, które zdecydowana większość słuchaczy ocenia bardzo pozytywnie, a mianowicie forma czysto rapowa i bity. Pyskaty nie ma żadnych problemów ze swobodnym artykułowaniem wersów, potrafi w odpowiednim momencie odpowiednio delikatnie przyśpieszyć, a gimnastyczny flow sprawia, że w żadnej chwili słuchanie go nie nudzi. Lata doświadczenia za mikrofonem robią swoje i wypracowany przez ten czas styl procentuje dużą pewnością i swobodą. 
"Nie chcę być klonem VNM'a czy Mesa,
co drugi dziś śpiewa w refrenach czy kurwa przyspiesza.
Ja nie muszę tego robić, by wciąż udowadniać kto jest dobry.
To nie mit, zdominuję bit i w mig sprawdź sobie ten track u WdoWy."
Za produkcje odpowiadają z kolei postaci z ścisłego beatmakerskiego polskiego mainstreamu, jak Ostry, The Returners czy BobAir, są osoby zdobywające coraz większe uznanie, jak Oer, Qciek i Stona, ale także producenci, którzy na legalnych wydawnictwach nie zapisali jeszcze wielu kartek, jak Zbylu, Kudel, Kuoter i SherlOck. No i oczywiście nieobecny na trackliście, ukryty podobnie jak ostatni kawałek, Cok. Spektrum osobistości mocno szerokie, ale wszyscy dobrze zgrali się z ogólnym zamysłem Pyskatego i całość jest mocno spójna, bez zdecydowanego wyróżniania się in plus/in minus któregokolwiek z producentów. 

Gości na płycie mamy wielu, choć tak na dobrą sprawę wszyscy zmieścili się na dwóch kawałkach, no bo dodatkowego wokalu Onara nikt chyba nie traktuje serio, co? Włodi pokazał się poprawnie, ale w takim towarzystwie i po ostatnio zanotowanym mocnym progresie można było oczekiwać więcej, a za samo ogarnięcie Big Shuga Pyskowi należy się ogromny props. Średnio niestety wypada też aptaunowy posse-cut, w którym niby wszyscy zaprezentowali się bardzo w porządku, ale tak naprawdę nich jakoś szczególnie nie zachwycił, a nie ma już w ogóle co porównywać "Razem" do "Bez granic". 

Inny ten Pyskaty niż kiedyś. Gorszy? Lepszy? Po prostu inny. Dojrzalszy, mniej pyskaty, bardziej skupiony na własnej osobie i życiu bezpośrednio go dotyczącym. Osobiście bliżej mi trochę do tej grupy, która propsuje nową płytę Przemka, choć w części aspektów, na które zwracają uwagę opozycjoniści znajduję pewnie sporo prawdy. Koncept był wymagający i trudny do udźwignięciu w idealnym stopniu, co raczej się Pyskatemu nie udało, choć nie jest też tak, że całkowicie na nim poległ i nie pozostawił po sobie nic dobrego. Bo choć do wspomnianego ideału na pewno brakuje sporo, to poziom całej płyty jest co najmniej dobry, a momentami nawet bardzo dobry.

Znak jakości - C+

środa, 18 lipca 2012

Recenzja: Black Mirror

Nie mam nawet najmniejszych wątpliwości, że ten serial powinien obejrzeć każdy, kto ma choćby najmniejszy kontakt z Internetem, mediami czy też z szeroko pojętym światem nowinek technologicznych. A że w obecnym świecie takimi ludźmi są właściwie wszyscy, którzy żyją w choćby w miarę cywilizowanym miejscu, to potencjalna grupa odbiorców powinna być niezwykle duża. Mało jest bowiem rzeczy, które w tak znakomity sposób definiują obecną rzeczywistość, a korzystając momentami z hiperbolicznych sposobów na przekazanie treści idealnie odwzorowuje szanse, ale przede wszystkim zagrożenia płynące z rozwoju technicznego towarzyszącego ostatnim czasom. 

"Black Mirror" to trzyodcinkowy serial, w którym możemy oszukać elementy dramatu, science-fiction, thrillera, ale także satyry i groteski. Obserwując bowiem niektóre wydarzenia, które pokazane są w każdym z odcinków możemy dojść do wniosku, że są one tak absurdalne, iż aż śmieszne i niemożliwe do zaistnienia w realnym świecie. Pozostałe elementy sprawiają jednak, że rozsądny widz bardzo szybko dojdzie do wniosku, że świat przedstawiony w serialu ma zdecydowanie więcej wspólnego z rzeczywistością, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. 

Każdy z odcinków serialu to osadzona w innej rzeczywistości historia, z których jednak każda w świetny sposób uwydatnia zagrożenia niesione przez powszechny cywilizacyjny rozwój.

Pierwszy odcinek to opowieść o tym, jak następczyni brytyjskiego tronu zostaje porwana, a okupem ma być publiczne upokorzenie rządzącego premiera Wielkiej Brytanii, który zostaje zmuszony do... To trzeba obejrzeć samemu. Żądanie porywacza nie zostaje jednak wysłane bezpośrednio do premiera, a zostaje zamieszczone na YouTube i mimo, że po kilku minutach zostaje on usunięty z serwerów internetowego giganta, to ten czas wystarczył, by inni użytkownicy mogli go skopiować i ponownie zamieścić w sieci. Machina ruszyła, nie można jej już było zatrzymać. Coś, co choćby na chwilę znajdzie się w Internecie, na zawsze już tam pozostanie i może zostać wykorzystane w każdej chwili.

Osobisty dramat premiera i jego żony jest obserwowany przez miliony osób na całym świecie, które zatrzymują się na kilka godzin, by móc obserwować kompromitujące wydarzenia. Twitter i Facebook zaczynają żyć wydarzeniem stając się obserwatorem swoistych igrzysk, bezlitośnie wymagając od premiera poświęcenia dla dobra księżniczki. Tradycyjne media nie potrafią uszanować prośby władz o niezajmowanie się tym tematem, a goniąc za sensacją i oglądalnością są nawet w stanie zaryzykować życie, by móc zdobyć ekskluzywny materiał.

Świetnie i brutalnie ukazana jest także psychologia tłumu, który nie bacząc na osobistą tragedię osobistą premiera i jego rodziny, po ogłoszeniu w telewizji, że za kilka minut głowa państwa wykona żądanie porywacza, reaguje wiwatami, radością i toastami, a nie naturalną - wydawałoby się - w takich sytuacjach troską i smutkiem. 

Druga część osadzona jest w wirtualnej rzeczywistości, w której idealnie zmetaforyzowany jest współczesny "wyścig szczurów". Prawdziwi ludzie z krwi i kości zmuszani są do kierowania swoimi wirtualnymi awatarami, dzięki którym mogą dostać jedyną i niepowtarzalną szansę na zaistnienie w świadomości całego świata poprzez udział w programu typu talent show. Nie ma prawdziwego życia, ważne jest tylko to, co znajduje się w wirtualnym świecie. Skąd my to znamy? Czyż nie tak zachowuje się coraz większa ilość osób, które niemal całkowicie przenoszą swoje życie do Internetu?

Odcinek znakomicie pokazuje mechanizmy panujące obecnie w telewizji. Dziewczyna, która fenomenalnie śpiewa zmuszana jest do... pokazania piersi, ponieważ "śpiewaków jest za dużo, musisz zrobić coś więcej". Zdesperowany główny bohater, który rozpacza z powodu braku "prawdziwości" w obecnym świecie, po wejściu do programu zostaje "przemielony" przez telewizyjną maszynkę, która każdą osobę - nawet taką, która wierzy w większe ideały i marzy o lepszym świecie - potrafi przerobić na kolejną, niewiele znaczącą "gwiazdkę".

Ostatni odcinek przedstawia rzeczywistość, w której ludzie mają pod skórą wszczepione "ziarno", które nagrywa i zapisuje wszystkie wydarzenia z życia człowieka, i które to można w każdej chwili odtworzyć i obejrzeć ponownie. Takie możliwości doprowadzają do paranoicznych stanów u głównego bohatera, który w ten sposób postanawia sprawdzić wierność swojej żony.

Wszechobecna kontrola towarzysząca ludziom, dzięki znajdującemu się pod skórą chipowi wykorzystywana jest także przez władze, która w każdej chwili może zażądać pokazania wydarzeń z życia dowolnej osoby. Wizja pewnie odległa, ale czy aż tak bardzo? Co chwilę słyszy się o kolejnych przywilejach służb specjalnych, które w coraz większym stopniu mogą kontrolować życie zwykłych obywateli, co być może trochę hiperbolicznie, ale doskonale ukazane jest właśnie w tym odcinku.

"Black Mirror" nie jest może arcydziełem filmowym, jeśli chodzi o grę aktorską, efekty specjalne, scenografię czy ścieżkę dźwiękową. W świetny sposób przedstawia jednak zagrożenia towarzyszące obecnemu porządkowi świata, który w coraz większym stopniu zmienia się w wirtualną rzeczywistość, kontrolowaną przez wyższe służby, gdzie normalnych człowiek jest tylko niewiele znaczącym punkcikiem mającym robić swoje i nie wychylać się za bardzo ze swoimi poglądami i marzeniami. Daje do myślenia, uzmysławia zagrożenia płynące z pozornych ułatwień życia, ale przede wszystkim pomaga w jakimś chociaż stopniu przetasować osobistą hierarchię priorytetów.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Recenzja: Kubiszew & Zbylu - Rachunek jest prosty

Zabrałem się za przesłuchanie tej płyty z dwóch prostych powodów. Pierwszy - Zbylu może nie jest najlepszym producentem w tym kraju, ale ostatnio pokazuje się z dobrej strony więc nastawiałem się na porządną oprawę muzyczną. Drugi - na trackliście znalazłem takie ksywki jak Peerzet (zwłaszcza on), Jinx, Małpa czy Młody M, dlatego uznałem, że warto płytę sprawdzić choćby ze względu na te kilka featuringów. Dwa powody, a żadnym nie jest postać najważniejsza, wydawałoby się, na całym projekcie, czyli Kubiszew. 

No właśnie. Pochodzący z Wrześni raper, to postać, która znana jest mi bardzo słabo - kojarzę go głównie z udziału w dwóch posse-cutach: na "Reedukacji" Slums Attack i w ostatnio wypuszczonej kolaboracji poznańsko-białostockiej, za którą stał Bezczel. Co więcej, w obu przypadkach zaliczałem go do tych słabszych i nie wiązałem w związku z tym większych nadziei z tą płytą. Fajne bity + fajne zwrotki gości + męczący gospodarz - tak miało być. Czy było?

I tak, i nie. Kubiszew bowiem okazał się raperem poprawnym, nic ponad to. Z drugiej strony nie jest wcale tak słaby, jak myślałem po wcześniej wymienionych gościnnych występach. Szesnaście tracków to zdecydowanie za dużo, by na spokojnie przesłuchać całą płytę rapera, którego flow ogranicza się do prostego rymowania pomiędzy bębnami. Kubiszew nie kombinuje z flow, bo - przynajmniej sprawia takie wrażenie - nie ma do tego warunków, co na dłuższą metę okazuje się mocno męczące i mocno utrudnia przesłuchanie płyty "na raz". Ma jednak jakąś swoją solidność i zalążek stylu, dlatego też nie można go całkowicie spisać na straty i liczyć na to, że będzie w stanie jeszcze popracować nad swoim warsztatem. 

Wobec braków w formie czasem całość potrafi uratować treść? W tym przypadku i ona nie jest wyjątkowo ciekawa. W większości to oklepane banały, że samotność jest słaba, że rodzina jest najważniejsza, że każdy dzień jest szansą i dobrze mieć fajnych przyjaciół, ale trzeba uważać, bo ludzie są różni itd. Dużą część zajmują też osobiste kawałki o popełnianiu błędów, zaliczaniu życiowych porażek i wyciąganiu z nich wniosków. Ale nie, że ekshibicjonizm na bliskim Bonsonowi poziomie, raczej ogólniki i moralizatorskie ostrzeżenia przed szybkim życiem. No i wersy w stylu "pierdolę interpunkcję" nie należą do zbyt fortunnych. Kubiszew zakłada jakiś nowy front antyjęzykowy czy co?

Tak jak się spodziewałem, całość w dużym stopniu ratują i czynią "słuchalnym" bity autorstwa Zbyla. Klasyczne, osadzone na mocnych bębnach z dodatkowymi smaczkami w stylu fajnego gitarowego motywu w otwierającym płytę "Swoim tropem" bity, ale też klimatyczne, lekko nawet mroczne produkcje takie, jak wszystkie "Lekcje". 

Mała dygresja. Jaki jest sens umieszczania na końcu płyty kawałka pt. "Świadomość to zbroja", który jest połączeniem trzech zwrotek zawartych w ponumerowanych od 1 do 3 "Lekcjach"?  W ten sposób dwa razy dostajemy te same, nie najlepsze przecież, zwrotki. Borixon swoje "Papierosy" wrzucił chociaż na zremixowanym bicie, co jeszcze byłem w stanie zrozumieć, ale tutaj dostajemy dokładnie ten sam bit i dokładnie te same zwrotki. No sense. 

Wracając do Zbyla, to udowodnił że ma spory potencjał, który póki co ujawnia się w mocno klasycznych bitach, a z wybijających się bębnów zrobił już chyba swój znak rozpoznawczy. Przynajmniej u mnie. W przypadku tej płyty sprawia, że można ją w miarę bezboleśnie "połknąć" za jednym odsłuchem, a to już duży plus.

Kolejną rzeczą, która dodaje plusików temu wydawnictwu to bez wątpienia goście. No, nie wszyscy oczywiście. Peerzet swoją zwrotką nie tylko powiększył poziom oczekiwania na jego solówkę w Aptaunie, ale zjadł wszystkie zwrotki gospodarza pokazując mu dobitnie czym jest styl, flow i oryginalność. Jinx dał zwrotkę tylko porządną, podobnie jak Młody M, ale obaj i tak pokazali, że są kilka poziomów wyżej niż Kubiszew. Podobnie zresztą jak Małpa, który swoją dwunastką pokazał, jak można fajnie poskładać wcale nieodkrywczy przecież tekst. 

Nie przekonał mnie do siebie Kubiszew tą płytą. Nie sądzę, żebym na kolejne wydawnictwo czekał choćby w najmniejszym stopniu. Choć z drugiej strony, nie odrzucił mnie od siebie aż tak, żebym całkowicie pozbawił się ochoty na coś-tam-coś-tam, co wypuści kiedyś-tam. Sporo jednak przed nim pracy, bo póki co płytę ratują mu Zbylu i goście, a to nie świadczy przecież zbyt dobrze.

Znak jakości - D-

Nowa płyta Medium jesienią 2012

za: fan page Medium na facebook
"W najbliższą środę o godzinie 23.00 zaprezentujemy pierwszą część specjalnego videowywiadu jaki kanał Asfalt TV przeprowadził z Medium na temat powstającej właśnie teraz nowej płyty artysty. Album ukaże się nakładem Asfalt Records na jesieni 2012, a zarówno jego tytuł jak i inne szczegóły wydawnictwa pozostają na razie tajemnicą. Część z tych informacji zostanie ujawniona osobiście przez Medium w trakcie wywiadu..."
Taka informacja ukazała się przed chwilą na facebookowym profilu Medium. Okazuje się więc, że po wydaniu w poprzednich roku świetnej i dobrze przyjętej "Teorii Równoległych Wszechświatów" Piotrek nie próżnował i po - plus/minus - dwunastu miesiącach dostaniemy od niego nowy krążek. Jestem jego dużym fanem od roku 2008, kiedy to wypuścił "Seans Spirytystyczny", dlatego też nie mogę się nie cieszyć z tego powodu. Jedna rzecz mnie jednak trochę martwi...
Zapowiedziana płyta będzie trzecią kolejną wydaną rok po roku. Od "Alternatywnego Źródła Energii" w roku 2010, przez wspomnianą już "Teorię...", aż do wydawnictwo o nieznanym jeszcze tytule. Częstotliwość ukazywania się nowych płyt od reprezentanta Kielc niebezpiecznie więc zaczyna przypominać... historię O.S.T.R.'a, który wydając płytę raz na dwanaście miesięcy doprowadził do swoistego przesycenia własną osobą. Nie uniknął przy tym też popadnięcia w banał i zwyczajną nudność swoich kawałków. A nie muszę przecież przypominać, że Adam z Łodzi to osoba, którą Medium od początku swojej przygody muzycznej się mocno inspirował i z którą obecnie mocno współpracuje.
Boję się więc, że Mediuma może dopaść syndrom starszego kolegi z Asfaltu, który wypuszczając masowo kolejnej płyty zniechęcił w ten sposób do siebie jakąś część słuchaczy. Oczywiście, że artystyczna płodność rapera powinna cieszyć. Zwłaszcza tak dobrego, jak Medium. Wiem też, że póki co, jest to spore czepialstwo z mojej strony, bo jak można mówić o przesyceniu kimś, kto wydał jak na razie tylko 3 płyty? Na dodatek płyty, z których każda była zupełnie odmienna i w żaden sposób żadna nie kopiowała poprzedniczek. Zauważam po prostu pewną tendencję.
"Teoria..." była czymś niespotykanie świeżym i nowym na polskiej scenie rapowej. Z ciekawością czekam na to, co tym razem zaprezentuje nam Medium. Mocno wierzę w to, że i tym razem pokaże coś, co ciężko znaleźć gdziekolwiek indziej, a nową płytą jeszcze mocniej ukorzeni swoją pozycję w polskim rapie.

poniedziałek, 9 lipca 2012

The Roots, Jimmy Fallon i... popowa gwiazdeczka

Prawda, że nie wiecie kto to Carly Rae Jepsen? Ale słowa "i just met you, and this is crazy, but here's my number, so call my maybe" już pewnie kojarzycie? Też miałem ten problem, aż do momentu, w którym obejrzałem powyższy filmik. Opanowujący w ostatnim czasie wszystkie kwejki i inne kwejkopodobne strony internetowe tekst z piosenki jakieś nastolatki wylansowanej przez... Justina Biebera doczekał się takiego o to coveru. Ale zaraz, zaraz... Dlaczego piszę o tym na blogu, jakby nie było, hip-hopowym? The Roots.

No właśnie. Ekipa z Filadelfii to już hip-hopowa legenda. Kilkanaście płyt, z których żadna nie jest słaba, a kilka już można nazwać klasykami. Wszechobecny szacunek w środowisku hip-hopowym nie przeszkadza im jednak w uczestniczeniu w czymś, co w Polsce z góry określone byłoby komercyjną szmirą, beznadziejnym skretynieniem i pewnie kilkoma różnymi innymi barwnymi epitetami. W Polsce raper przecież nie może pojawić się w telewizji komercyjnej, bo jak to tak? Sprzedał się i chuj. A tutaj Black Thought, Questlove i reszta żwawo pogrywa i buja się w rytm popowego przeboju (pokazując przy tym umiejętności muzyczne). Black Thought przygrywający na tamburynie to mistrzostwo.

A i Rootsi są stałym elementem show Jimmy'ego Fallona i do tego elementem niezwykle ważnym. I wcale nie oznacza to, że tracą oni przez to szacunek. Wręcz przeciwnie, przemycają masę hip-hopowych spraw do szerszej publiczności. Inna sprawa, że w Ameryce hip-hop to muzyka praktycznie narodowa i każdy ma jakieś o niej pojęcie. W Polsce oczywiście potencjalny hip-hopowy zespół biorący udział w podobnym przedsięwzięciu zostałby od razu przekreślony, bo nie dość, że się sprzedali do jakiegoś komercyjnego show, to jeszcze robią z siebie debili występując z jakąś pseudogwiazdeczką jednego pop-przeboju. Gdzie ulica, prawda i szczerość?!

Niemałe znaczenie ma też pewnie to, że Jimmy Fallon czy Jimmy Kimmel to showmani pełną gębą, a nie pseudośmieszni, podstarzali i robiący z siebie kretynów Majewski czy Wojewódzki. U nich faktycznie jest zabawnie, u nas żałośnie.   

Fajnie, że w USA ludzie mocno z hip-hopem związani, ba, legendy tej muzyki, potrafią mieć duży dystans do własnej osoby. Potrafią się bawić, uśmiechać, nawet z niby-to-komercyjnymi postaciami. Otwarta głowa. Coś, czego często brakuje w Polsce.

środa, 4 lipca 2012

Lastowe podsumowanie pierwszej połowy 2012 roku

Pierwsze sześć miesięcy roku jest taką cezurą czasową, którą można uznać za odpowiednią do stworzenia jakichś pierwszych podsumowań, rankingów, notowań i tym podobnych. Z drugiej jednak strony, ciężko stworzyć w stu procentach obiektywny w swojej subiektywności ranking, nie znając tego, co w tym roku jeszcze się ukaże, ewentualnie mając bardzo niewiele czasu na zapoznanie się z jakąś pozycję, bo np. wyszła ona 2 dni przed końcem czerwca. Żeby jednak jakoś podsumować to półrocze w polskim rapie (no i jakoś zapchać bloga kolejnym postem) postanowiłem stworzyć ranking oparty na chyba najbardziej miarodajnym zjawisku związanym ze słuchaniem muzyki, czyli na podstawie statystyk odsłuchań wg Last.fm. W moim przypadku jakieś 99% muzyki, której słucham ląduje automatycznie na moim lastfmowym koncie, dlatego uznałem, że będzie to dosyć dobry sposób na podsumowanie tych pierwszych sześciu miesięcy. Oczywiście uwzględniam tylko polski rap i tylko płyty i kawałki, które ukazały się w 2012 roku. Jedziemy.

TOP 10 płyt:
1. Rover - 24 - 219 odtworzeń
2. Trzeci Wymiar - Dolina Klaunoow - 160 odtworzeń

3. VNM - Etenszyn: Drimz Kamyn Tru - 141 odtworzeń

4. Hukos - Knajpa Upadłych Morderców - 125 odtworzeń

5. NNFoF - No Name Full of Fame - 122 odtworzenia

6. White House - Kodex IV - 111 odtworzeń
 7. LaikIke1/Młodzik - Milczmen Screamdustry - 100 odtworzeń

8. Tabasko - Ostatnia Szansa Tego Rapu - 98 odtworzeń

9. Borixon - Rap not dead - 95 odtworzeń

10. Pyskaty - Pasja - 86 odtworzeń

Jak widać, według nieomylnego Last.fm najczęściej słuchaną przeze mnie płytą było "24" Rovera. W sumie nawet mnie to nie zaskakuje, bo przez ostatni miesiąc naprawdę porządnie ją katowałem, a kilka kawałków miało bardzo wysoki replay-value. Trzeci Wymiar na drugi miejscu to zasługa głównie dwóch kawałków (niżej zobaczycie których), a VNM nabił sobie sporo tym, że wyszedł na początku roku i czasem słuchałem go z tzw. braku laku. Dalej w sumie bez większych zaskoczeń aż do ósmej pozycji Tabasko (naprawdę tyle tego słuchałem?!), choć w tym przypadku singiel zrobił pewnie z połowię odtworzeń. Podobnie jak z Borixonem, a właściwie Mesem w "Sponsorze". Rzutem na taśmę do dziesiątki załapał się Pyskaty, co chyba w dużym stopniu pokazuje, że pod koniec roku "Pasja" będzie bardzo w moim rankingu podsumowującym cały 2012. Tuż za pierwszą dziesiątką znalazły się: "Fabryka snów" Karwana, "Pięć złotych zasad" Voskovych i "Wyga.co" Janka Wygi. Czas na pojedyncze numery.

TOP 10 kawałków:
1.  Bisz (B.O.K.) - Pollock - 49 odtworzeń
2. VNM - Nigdy więcej - 33 odtworzenia
3. Trzeci Wymiar - Nie jesteś jednym z nich (feat. Te-Tris) - 32 odtworzeń
4. LaikIke1/Młodzik - Napad na Babel - 30 odtworzeń 
Trzeci Wymiar - Dostosowany 2 (feat. Ras Luta) - 30 odtworzeń
6. White House - Jak mam żyć (feat. Małpa) - 29 odtworzeń
7. Tabasko - Wychowani w Polsce - 28 odtworzeń
Voskovy - Jak to jest (feat. Te-Tris, Ras, DJ Flip) - 28 odtworzeń
Rover - 9.20 - Radio - 28 odtworzeń 
10. LaikIke1/Młodzik - Da Bad Man Riddim - 25 odtworzeń

Każdy z tych kawałków przez dłuższy lub krótszy czas katowałem bardzo mocno, a i teraz lubię sobie do nich wrócić. Bez zaskoczeń w zasadzie. Tuż za pierwszą dziesiątką "Banicja" Bisza, "Sponsor" Borysa i Mesa oraz "Jeśli deklarujesz" Oxona na producentce Nołnejmów.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Śmigiem-migiem - zbiorówka

Kilka słów o kilku płytach, które moim zdaniem nie zasłużyły na to, by poświęcić im pełnoprawną recenzję. Jedne z nich są lepsze, drugie są gorsze - łączy je to, że miały bardzo niewiele momentów, które faktycznie mnie porwały, ewentualnie nie miały ich w ogóle.

Borixon - Rap not dead
Nie powiem, że nie czekałem na tę płytę. Byłem bardzo ciekawy tego, co wymyślił sobie Borys oraz tego, jak w większym wymiarze poradzi sobie na tych swoich syntetyczno-dubstepowo-elektronicznych bitach. Szczerze mówiąc, nie przepadam za hip-hopem na tego typu produkcjach, no i ta płyta wcale mnie szczególnie jakoś do nich nie przekonała. Choć muszę przyznać, że całkiem nieźle sobie na nich Borixon radzi i nie kłuje to specjalnie w uszy. Pierwsze wrażenie miałem nawet jak najbardziej pozytywne, potem było już jednak gorzej. Ot, ciekawa płyta, którą wypada znać, ale już zachwycać się niekoniecznie.
ZNAK JAKOŚCI - D

Raca/DonDe - Konsument Ludzkich Sumień
Nie chcę jakoś szczególnie odbierać Racy jego umiejętności typowo raperskich, ale jeśli właściwie jedyną rzeczą, którą zapamiętałem z tej płyty są gościnne zwrotki Szada i Teta, to nie świadczy to o nom jakoś szczególnie dobrze. Choć być może to moje prywatne uprzedzenie do jego osoby, bo nigdy jakoś nie mogłem się niego przekonać. Mierzi mnie jego głos, flow wcale nie zachwyca, tekstowo znam też lepszych raperów. Nic ponad solidność.
ZNAK JAKOŚCI - D-
Chada - Jeden z Was
W tym przypadku nawet te kilka zdań to za dużo. Chada jaki był, tak jest, bity w większości słabe i wtórne, goście płyty też nie ratują - no słabo, no. A na Olisie debiutuje na pierwszy miejscu... Może jednak się nie znam?
ZNAK JAKOŚCI - E




Trzy-Sześć - 24tv
Z tą płytą mam duży problem, bo singlowy "Rzut monetą" jest genialny i katuje go bardzo, ale to bardzo mocno. Świetny, bujający bit, ciekawy tekst i dobrze nawinięty kawałek, do którego pewnie często będę wracał. Tyle tylko, że... na tle płyty wypada on tak, jakby był wyjęty zupełnie z innej bajki. Nie twierdzę, że reszta jest fatalna, bo jest w porządku, ale nie zachwyca. Gdyby choć większa część płyty była na tym poziomie, co wspomniany przeze mnie kawałek, to miałbym mocnego kandydata do największego pozytywnego zaskoczenia płytowego roku. A tak, to tylko "Rzut monetą" znajdzie się gdzieś wysoko w podsumowaniach na najlepszy kawałek 2012.
ZNAK JAKOŚCI - D+

Prys - Na złej drodze do lepszych czasów
Nie wiem, co mam o tej płycie napisać i to chyba najlepiej o niej mówi. Nijaka, do bólu. Kilka fajnych momentów, ale nic ponad to. 
ZNAK JAKOŚCI - D-

piątek, 29 czerwca 2012

Recenzja: Rover - 24

Niewiele ponad rok temu odbywałem praktyki studenckie w największym kieleckim dzienniku. Już po pierwszym oddanym przeze mnie tekście Pani Redaktor będąca opiekunką mojej grupy stwierdziła, że ewidentnie widać, że dużo czytam ponieważ mój tekst pokazuje mój bogaty zasób słownictwa, ciekawą formę stylistyczną oraz umiejętność odpowiedniego zmetaforyzowania przekazu. Nie chwalę się. Stwierdzam tylko, że do podobnych wniosków można dojść po przesłuchaniu nowej płyty Rovera zatytułowanej po prostu "24". I to wcale nie dlatego, że sam Mateusz przyznaje, że "jedyne czym się jara, to książkami i rapem", a jeden kawałek w całości poświęcony jest jego książkowej pasji.

Podejmując decyzję o stworzeniu koncept albumu opisującego jednodniową wędrówkę Rovera po swoim życiu, wykazał się on fajną pomysłowością, ale przede wszystkim odwagą. Odwagą dlatego, że opowiedzenie jednego dnia swojego życia w sposób ciekawy, niesztampowy i potrafiący zainteresować słuchacza to spore wyzwanie. Przyjmujemy przecież, że Rover jest normalnym gościem ze średniej wielkości miasta, jakich wielu w naszym kraju, a nie kolesiem, którego życie pełne jest niesamowitych historii i zdarzeń oraz obfite w niespodziewane sytuacje. Sztuką jest więc słuchacza nie zanudzić. A Roverowi się to...

...w zdecydowany sposób udało, w czym, jak sądzę, bardzo pomogło mu owo oczytanie, o którym napisałem na początku. Rover ma przecież problemy z brakiem pieniędzy - kto nie ma?; ma też złe doświadczenia w sprawach miłosnych - jak każdy?; lubi wrócić do czasów młodości - jak chyba całe pokolenie wychowane w latach 90-tych?; ma też momenty, w których ciężko z nim wytrzymać - a ktoś nie?; nie ma najlepszego zdania o rozgłośniach muzycznych - Ty też? No właśnie, Rover opowiada nam o tym swoim życiu, a ono nie wyróżnia się zbytnio spośród żywotów jego rówieśników. Różnice robi za to fakt, że Rover potrafi w świetny, inteligentny, obrazowy i ciekawy sposób nam o tym wszystkim opowiedzieć.

Wobec tej, nieodkrywczej i nienadzwyczajnej przecież, treści Rover nadrabia ciekawą formą. Przede wszystkim świetnie radzi sobie pod względem flow i techniki rapowania, nad czym zresztą mocno przez ostatni czas pracował. Potrafi odnaleźć się na każdym bicie, nie ma problemów z przyspieszeniem czy zmianą rytmiki bitu i bez silenia się na jakieś kombinacje wszystko prezentuje się bardzo przyjemnie. A wszystko okraszone dużą emocjonalnością.

Właśnie, bity. Są dobre. Nie odkrywcze, nie eksperymentalne, ale bardzo solidne. Typowe dla podziemnych produkcji długie sample z wokalem, kilka świetnych, bujających funkowych breaków jak choćby ten w "Radiu", mocne, wybijające się bębny od Zbyla - wszystko na miejscu, producentów wielu, ale brzmi to spójnie, energicznie, niemiałko, fajnie po prostu.

Jakby nie było, to "24" to pierwszy poważniejszy, nagrany przy wsparciu wytwórni krążek autorstwa Rovera, który w ten sposób próbuje przedstawić siebie, swoje życie, swoje poglądy i wizje. Jeśliby mierzyć tę płytę taką miarką, to wypada ona wręcz celująco, bo jeśli możliwe jest poznanie człowieka dzięki jego muzyce - w tym przypadku poznajemy Rovera co najmniej dobrze.

A widać, że inteligentny człowiek z tego Rovera. Przeczytane książki (mówię to ja - student, jakby nie było, bibliotekoznawstwa) robią swoje. Jest też dobrym raperem, który w ciągu ostatniego roku zrobił spory progres, a ma jeszcze możliwości na rozwój. Jest również dobrym tekściarzem, który z pewnością jeszcze nie raz zaskoczy niebanalnym pomysłem na kawałek. Jest także kolejnym dowodem na to, że kielecka scena hip-hopowa ma się ostatnio coraz lepiej. Album "24" jako przedstawienie siebie szerszemu gronu słuchaczy wypada więc bardzo dobrze. Czekam na więcej. 

ZNAK JAKOŚCI - B- (ten "minus" - bardziej chyba dla wytwórni - za zwykłą, drukowaną, papierową wkładkę z tracklistą płyty w wydaniu fizycznym)

PS. Fajnie, że człowiek, który skończył to samo liceum, co ja potrafi robić tak dobrą muzykę. Proud of it.

wtorek, 26 czerwca 2012

The Beatmakers #1 - No I.D.

Wiecie już, że nie jest to pierwszy blog, którego jestem autorem lub współautorem. Kilkanaście miesięcy temu wraz z trzema kolegami wpadliśmy na pomysł stworzenia bloga, który miał być miejscem naszych wynurzeń o muzyce, ale także i o sporcie czy innych aspektach związanych z szeroko pojętą czarną kulturą. Plan ostatecznie umarł śmiercią naturalną, ale właśnie przypomniałem sobie, że właśnie na nim zacząłem pewien cykl, który ma pewien potencjał. Postanowiłem więc wrzucić tu tekst, który owy cykl rozpoczynał. Spodziewajcie się kolejnych odcinków.

Na świecie jest naprawdę bardzo, bardzo wielu producentów hip - hopowych, którzy zasługują na uwagę i kilka słów więcej niż inni. Cykl "The Beatmakers" ma być miejscem, w którym chciałbym przedstawiać co jakiś czas sylwetkę, mniej lub bardziej, znanego i cenionego beatmakera. Na pierwszy ogień idzie jeden z moich ulubieńców, czyli No I.D.

I wybór ten nie jest przypadkowy. W ostatnim czasie pojawiła się informacja, że to właśnie pochodzący z Chicago producent będzie w całości odpowiedzialny za stronę muzyczną nowej płyty Common'a pt. "The Dreamer, The Believer". Pierwszy owoc ich ostatniej współpracy to świetny singiel "Ghetto Dreams", na którym gościnnie udzielił się Nas..

Dzięki ich wspólnej pracy nad krążkiem, nowa płyta będzie swego rodzaju powrotem do przeszłości, bo właśnie współpracując ze sobą obaj Panowie wypłynęli na szersze hip - hopowe wody. Stało się tak za sprawą solowego albumu Common'a "Resurrection", na którym trzynaście z piętnastu numerów wyprodukował właśnie No I.D. Właśnie z tej płyty pochodzi nieśmiertelny kozak, który jest owocem kolaboracji tych dwóch Panów, czyli "I Used To Love H.E.R.".

Dwa lata przed wydaniem "Resurrection" obaj Panowie współpracowali także przy debiutanckim "Can I Borrow a Dollar" Common'a, a No I.D. występował jeszcze wtedy występował pod pseudonimem Immenslope.

Od momentu wydania 1994 roku "Ressurection" minęło już jednak siedemnaście lat, a w tym czasie produkcje No I.D. słyszeć mogliśmy na wielu różnych projektach. Także na takich, na których No łączył ze sobą rolę rapera i producenta. W 1997 roku na rynku ukazała się jego pierwsza płyta zatytułowana "Accept Your Own and Be Yourself (The Black Album)", na której Dion Wilson rapuje w każdym kawałku, a tylko w jednym nie maczał palców od strony producenckiej. Właśnie z tej płyty pochodzi świetne "Sky's the Limit", w którym gospodarza wspiera Dug Infinite, z którym to z kolei współpracował przy wydaniu kolejnej płyty - w 2002 roku pt. "Sampler vol.1"


Przez lata kariery No I.D. współpracował z wieloma raperami należącymi do ścisłej rapowej czołówki. Wyprodukował kilka numerów dla Jay-Z ("All Around The World" czy "Death of Auto-tune"), dla Method Mana, Fabolousa czy Rick Rossa. 

Przez lata wolne od współpracy z Common Sensem, No I.D. bardzo dużo czasu poświęcał na wspólne produkcje z Kanye Westem. West wielokrotnie mówił o tym, że to właśnie No ma ogromny wpływ na jego twórczość muzyczną i był dla niego mentorem na początku jego przygody z muzyką. Współpracowali ze sobą także przy okazji ostatniej płyty Kanye, czyli "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", na której swój udział No I.D. miał w takich utworach jak: "Dark Fantasy", "So Appalled" czy "Gorgeous".


Oprócz współpracy z raperami, No I.D. wiele czasu poświęcał także na produkcje utworów znanych osobistości ze sceny R'n'B i muzyki rozrywkowej. Jako co-producent Jermaine'a Dupri'ego ma swój udział w takich piosenkach, jak: "My Boo" Alici Keys i Ushera czy "Let Me Hold You" Bow Wowa. Swoje trzy grosze dołożył także do ogródka Kid Cudi'ego i Toni Braxton.

PS. Postanowiłem w tym tekście nic nie zmieniać, dlatego też płyta Commona ciągle jest przed premierą, a nie kilka miesięcy po niej.

Oddisee - People Hear What They See

Aż przykro mi się robi, jak widzę, że ktoś taki jak Oddisee na facebooku (który, co by o nim nie mówić, jest dużym wyznacznikiem popularności danego wykonawcy) ma niemal identyczną liczbę fanów, co np. taki Sulin. I to mimo tego, że porównywać ich do siebie to jak porównywanie górki tuż obok mojej podstawówki do Mount Everest - niby to i to góra, ale różnica w poziomie wręcz niewyobrażalna.

Zgrywam tu trochę jakiegoś nie-wiadomo-jakiego znawce jego osoby i przede wszystkim jego muzyki, a szczerze muszę się przyznać, że poznałem go dopiero przy okazji ostatniej płyty, czyli "People Hear What They See" właśnie. No fakt, poznałem go późno, ale i z miejsca stałem się jego fanem, bo muzykę robi wręcz nieprzyzwoicie dobrą. Amir Mohamed el Khalifa, bo tak naprawdę nazywa się mający sudańskie korzenie Oddisee, to nie tylko świetny raper, ale przede wszystkim genialny producent muzyczny, który na swoich płytach odpowiada za oba aspekty tworzenia muzyki.

I to właśnie muzyka jest czymś, co świeci najjaśniej na "People Hear What They See". Dominują głównie świetne, delikatne, płynące wręcz soulowe dźwięki, w których równie ważną rolę co bębny odgrywają dęciaki i smyczki.

Już otwierające płytę "Ready To Rock" to strasznie bogata w dźwięki i aranżacje muzyka, gdzie na początek dostajemy genialną trąbkę, która później przewija się gdzieś przez cały utwór, ale jest idealnym rozpoczęciem albumu. Mamy też stonowane, nieco skryte bębny w refrenie, które dodają subtelności i fajnego rytmu, a na koniec kawałka dostajemy jeszcze fenomenalne skrzypce. No i za mikrofonem Oddisee pokazuje duże możliwości pierwszą zwrotkę rapując w spokojnym, laid-backowym wręcz stylu, a w drugiej pokazując duże umiejętności techniczne nawijając w double-tempo. Strasznie mocny wstęp, a dalej nie jest wcale gorzej.

Mamy i bardziej klasyczne, oparte na mocnej stopie i pociętym samplu kawałki jak "Do It All", bardzo przyjemne i płynące wręcz na perkusji i delikatnych skrzypcach w refrenie "Let It Go", czy "Maybes", w którym pianinko jest tak genialne ucięte i opakowane w inne dźwięki, że słuchać można go bez końca. A jakby tego było mało, to na całej płycie znaleźć można ogrom drobnych, czasem ukrytych muzycznych smaczków, jak choćby monumentalny wręcz dęciak w refrenie w "American Greed" czy przebogaty aranżacyjnie "The Need Superficial", gdzie grają perki, są dęciaki, jakiś bas, różne inne. A wszystko tak ogarnięte, że nie ma w tym ani krzty kakofonii, a sama przyjemność ze słuchania. 

Oddisee potrafi także nielicho zaskoczyć. W kończącym płytę "Think Of Things" dostajemy mega przyjemnie płynący, rozluźniający i przygotowujący do zakończenia beat, który nagle przerywa... mocno wykręcony, nieprzystający jakby do reszty, bas, który brzmi jak wyjęty z jakiegoś kawałka The Prodigy. Wow.

Ważną rolę na płycie odrywają także zaproszeni na nią goście, a w szczególności dwóch wokalistów Oliver Daysoul oraz Ralph Real, którzy brzmią fenomenalnie i idealnie doprawiają całość swoimi głosami. Udzielający się gościnnie raperzy Tranquill oraz koledzy Oddisee'ego z Diamond Disrict, czyli X.O. i yU poziomu nie obniżają, ale i go nie podnoszą. Ot, solidne uzupełnienia.

Naprawdę, ciężko tej płycie cokolwiek zarzucić. Jest maksymalnie świeża, dopracowana, świetnie brzmiąca, momentami zaskakująca, opierająca się schematom i trendom. Genialna jednym słowem.

Znak jakości - A