sobota, 21 lipca 2012

Recenzja: Pyskaty - Pasja

Parafrazując nieco naszego wieszcza narodowego Adama Mickiewicza zdecydowanie można stwierdzić, że "łaska słuchacza na pstrym koniu jeździ", o czym świetnie przekonał się w ostatnim czasie Pyskaty. Przyzwyczajona do pyskatego Pyska, wręcz Skurwiela Pyskatego, spora część odbiorców rapu Przemka postanowiła bowiem bezwzględnie skreślić "Pasję", jako płytę słabą, miałką, nieudaną. Bo po co ten koncept, skoro żeby doszukać się jakichś analogii trzeba czasem mocno wytężyć głowę; bo jeśli już ten cholerny koncept, to czemu taki, który aż tak łatwo określić patetycznym, przesadzonym i niegodnym zwykłego śmiertelnika; bo jak już ten pieprzony koncept i rozkminkowe teksty, to czemu to wyszło tak zwyczajnie i bez polotu. I "gdzie są, kurwa, pancze?"

Z drugiej jednak strony - żeby nie było, że wspominam tylko o jednej opcji - pojawiła się równie duża dawka psychofańskiego wręcz zachwytu nad płytą. Że genialna, że super, że świetna, że Pyskaty zajebiście, a bity równie dobre. Bezkrytyczne, bezrefleksyjne wręcz opinie o wydawnictwie ukazywały się więc równie często, co te będące na drugim końcu skali ocen. A jak jest naprawdę? Jak zwykle, prawda leży gdzieś pośrodku.

Wybierając motyw Drogi Krzyżowej na główną oś wokół której Pyskaty postanowił zbudować swoją drugą solówkę postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, jednocześnie dając pole do dyskusji czy tak w ogóle wypada. Poczynając od tytułu płyty, poprzez okładkę i tracklistę, a kończąc na treści - wszędzie mamy mniej lub bardziej wyraźne nawiązania do Drogi Krzyżowej, a Pyskaty zadbał też o takie szczegóły, jak analogiczny do ukrytej, piętnastej stacji - ukryty, piętnasty kawałek. Przyznaję, że nie znając jeszcze wszystkich szczegółów, a mając jedynie pojęcie o ogólnym koncepcie panującym na tej płycie, obawiałem się, że Pysk może niestety popaść w patos, próbując bawić się w jakieś mesjanistyczne wizje dotyczące swojej osoby. Uff. Jakże mi ulżyło, gdy okazało się, że moje obawy były zdecydowanie przesadzone.

Pyskaty skupia się przede wszystkim na rozliczeniu ze swoim życiem i próbie podsumowania tego, co przeżył do tej pory, a nie na przedstawianiu swoich religijnych przemyśleń i próbie ewangelizowania słuchaczy. Wykorzystał motyw Drogi Krzyżowej, jako pewną konwencję artystyczną, niekoniecznie związaną z duchowieństwem człowieczeństwa.
"Ostatni wprawił ich w zdumienie:
Daj mu serce, charyzmę i talent,
A szybko pozna czym jest zobojętnienie,
Kiedy apatia i depresja zaczną swój taniec."
Koncept jest jednak po to, by się go trzymać i rację mają jednak ci, którzy mówią o nie do końca widocznych nawiązaniach w samych kawałkach. W niektórych nie budzą one żadnych wątpliwości, jak choćby w otwierającym płytę "S.A.L.I.G.I.A.", który jest niezwykle plastycznym opisem skazania Pyskatego na życie obarczone znamieniem siedmiu grzechów głównych. Często jednak mamy okazje na wytężenie zwojów mózgowych w celu odnalezienia powiązań pomiędzy treścią poszczególnych numerów a kolejnymi stacjami chrystusowej Drogi Krzyżowej, bo są one albo słabo zauważalne, albo bardzo głęboko ukryte, a czasem mocno naciągane, jak analogiczne z ukrzyżowaniem na krzyżu, ukrzyżowanie na ulicach w "Mówią o nim".

Zarzuty o wątpliwej jakościowo rozkminkowości materiału w zasadzie też można ograniczyć do jednego pytania: czy w momencie, gdy nagrano już tysiące płyt hip-hopowych, od każdego materiału trzeba wymagać innowacyjności tematycznej, skoro właściwie każdy temat został już kilka razy oklepany z każdej strony? Pewnie, że fajnie by było i wszyscy doceniamy, gdy raperowi uda się w fajny sposób "ugryźć" nieporuszany jeszcze temat, ale chyba lepiej posłuchać subiektywnej opinii Pyskatego na jakiś konkretny temat, niż wymagać od niego, by nagrywał kawałki o jakichś strasznie alternatywnych zjawiskach, które w zasadzie nas nie interesują. Metafora przedstawiająca muzykę jako kobietę znana jest już oczywiście do dawna, ale sposób ujęcia tematu przez Pyskatego jest przecież całkiem ciekawy i barwny. 
"Pamiętam to, była mi kochanką,
mam pecha, poligamistka; szkoda, że też zna Mesa.
Kręci z każdym, nie dyskutuj teraz o gustach,
wielu robi z niej szmatę, gdy wyciera nią usta."
Pyskaty postanowił nagrać płytę bardzo osobistą, dlatego też ciężko wymagać od niego, by zaskakiwał jakimiś niebanalnymi tematami, skoro opisywane przez siebie życie miał, jakie miał. Czasem lżejsze, czasem cięższe, choć pewnie zawsze ciekawe dla niego i jego bliskich. Dla słuchaczy? Już niekoniecznie. Nie każdego musi interesować przecież to, że kiedyś Pysk z zazdrością patrzył na tych, którzy wydają 300 złotych w klubowym barze, albo czy mama Przemka jest dumna z drogi, jaką jej syn obrał w swoim życiu. Ci, których to interesuje - płytę spropsują; ci, co mają to w głębszym poważaniu - pewnie skrytykują. Normalka. 

Oprócz wzbudzających spore kontrowersje treści i ogólnego konceptu są też rzeczy, które zdecydowana większość słuchaczy ocenia bardzo pozytywnie, a mianowicie forma czysto rapowa i bity. Pyskaty nie ma żadnych problemów ze swobodnym artykułowaniem wersów, potrafi w odpowiednim momencie odpowiednio delikatnie przyśpieszyć, a gimnastyczny flow sprawia, że w żadnej chwili słuchanie go nie nudzi. Lata doświadczenia za mikrofonem robią swoje i wypracowany przez ten czas styl procentuje dużą pewnością i swobodą. 
"Nie chcę być klonem VNM'a czy Mesa,
co drugi dziś śpiewa w refrenach czy kurwa przyspiesza.
Ja nie muszę tego robić, by wciąż udowadniać kto jest dobry.
To nie mit, zdominuję bit i w mig sprawdź sobie ten track u WdoWy."
Za produkcje odpowiadają z kolei postaci z ścisłego beatmakerskiego polskiego mainstreamu, jak Ostry, The Returners czy BobAir, są osoby zdobywające coraz większe uznanie, jak Oer, Qciek i Stona, ale także producenci, którzy na legalnych wydawnictwach nie zapisali jeszcze wielu kartek, jak Zbylu, Kudel, Kuoter i SherlOck. No i oczywiście nieobecny na trackliście, ukryty podobnie jak ostatni kawałek, Cok. Spektrum osobistości mocno szerokie, ale wszyscy dobrze zgrali się z ogólnym zamysłem Pyskatego i całość jest mocno spójna, bez zdecydowanego wyróżniania się in plus/in minus któregokolwiek z producentów. 

Gości na płycie mamy wielu, choć tak na dobrą sprawę wszyscy zmieścili się na dwóch kawałkach, no bo dodatkowego wokalu Onara nikt chyba nie traktuje serio, co? Włodi pokazał się poprawnie, ale w takim towarzystwie i po ostatnio zanotowanym mocnym progresie można było oczekiwać więcej, a za samo ogarnięcie Big Shuga Pyskowi należy się ogromny props. Średnio niestety wypada też aptaunowy posse-cut, w którym niby wszyscy zaprezentowali się bardzo w porządku, ale tak naprawdę nich jakoś szczególnie nie zachwycił, a nie ma już w ogóle co porównywać "Razem" do "Bez granic". 

Inny ten Pyskaty niż kiedyś. Gorszy? Lepszy? Po prostu inny. Dojrzalszy, mniej pyskaty, bardziej skupiony na własnej osobie i życiu bezpośrednio go dotyczącym. Osobiście bliżej mi trochę do tej grupy, która propsuje nową płytę Przemka, choć w części aspektów, na które zwracają uwagę opozycjoniści znajduję pewnie sporo prawdy. Koncept był wymagający i trudny do udźwignięciu w idealnym stopniu, co raczej się Pyskatemu nie udało, choć nie jest też tak, że całkowicie na nim poległ i nie pozostawił po sobie nic dobrego. Bo choć do wspomnianego ideału na pewno brakuje sporo, to poziom całej płyty jest co najmniej dobry, a momentami nawet bardzo dobry.

Znak jakości - C+

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz