poniedziałek, 25 czerwca 2012

"Wysyp" producenckich płyt

Wysyp oczywiście w cudzysłowie, bo trzy płyty to ilość nie powalająca nie kolana, ale i tak jest to porcja dosyć znacząca w porównaniu z tym, co dostawaliśmy w ostatnim czasie. Bo były oczywiście jakieś próby wydawania autorskich płyt przez rodzimych producentów, jak choćby albumy Zbyla czy Quiza, ale nie dość, że były to wydawnictwa wybitnie podziemne, to i jakościowo nie najwyższych lotów (choć nie twierdzę, że słabe, bo zwłaszcza do "Materiału Producenckiego" lubię czasem wrócić z przyjemnością). No i poważniejszych wydawnictw było jeszcze "Czarne Złoto" od Jajonasza, ale to był raczej wyjątek potwierdzający regułę.

Teraz w jednym tylko miesiącu dostaliśmy trzy pełnoprawne, w pełni profesjonalne płyty producenckie autorstwa trzech, co ciekawe, duetów - White House, No Name Full of Fame oraz Voskovy. Pierwszych przedstawiać nie trzeba, drudzy poza działalnością podziemną do tej pory raczej nie pokazywali się szerszej publice, a duet ostatni wybił się płytą z Tuszem Na Rękach. Teraz wszyscy postanowili wydać własne płyty producenckie - no właśnie, dlaczego?

Ostatnio zastanawiałem się z czego może wynikać fakt, że przez kilka ostatnich lat płyty producenckie były dużą rzadkością na polskiej scenie hip-hopowej, a teraz właściwie w jednym czasie dostajemy ich aż trzy? Co więcej, Donatan bardzo prężnie pracuję nad własną "Równonocą", a i przecież ukazała się pośmiertna płyta Zjawina, choć akurat ją nazwałbym płytą instrumentalną, a nie producencką, bo przecież to właśnie instrumentale na niej dominują. 

Przede wszystkim wydaję mi się, że producenci po prostu "boją się" wziąć odpowiedzialność za wydanie własnej, w pełni autorskiej płyty producenckiej. Bo zdecydowanie łatwiej jest wydać klasyczną płytę MC/Producent, gdzie w przypadku niepowodzenia zawsze większa część "zjebów" spada na rapera, a praca beatmakerów zostaje jakby w cieniu, a czasem jest jedynym pozytywem. Trudniej za to stworzyć krążek, w którym producent nie zawodzi muzyczne, a do tego potrafi w dobry sposób ogarnąć pozostałe rzeczy związane z taką płytą. Bo w przypadku "producentek" nawet słaba forma raperów zazwyczaj spada na producentów, bo "przecież sami sobie takich wacków na płytę zaprosiliście". Odpowiedzialność jest więc zdecydowanie większa, ryzyko także, a i szanse na zaistnienie jakby mniejsze. 

Po tym przydługim i nudnym wstępie chciałbym przystąpić do krótkiej oceny trzech wyżej wymienionych przeze mnie płyt producenckich. Co ciekawe, moim subiektywnym zdaniem, najlepiej wypadł duet, który do tej pory znałem najmniej, czyli zielonogórzanie z No Name Full of Fame. Jeśli miałbym ułożyć całą kolejność na podium, to na drugim miejscu uplasowałby się "Kodex IV", a na trzecim "5 złotych zasad". Choć żadnej z tych płyt nie nazwałbym słabą.

Zacznijmy od "najgorszych". Voskovy to duet, który zawsze szanowałem i którego produkcje były dla mnie w porządku. No właśnie, w porządku i niewiele więcej. Tak też jest i tym razem. Wiem, że wszystko jest tu mega dopracowane. Wiem, że panowie wykonali wielką robotę grzebiąc w tych wszystkich winylach i wybierając z nich najlepsze dźwięki. I, nie powiem, brzmi to wszystko fajnie. Ale jakoś mocno mnie nie rusza. A właściwie rusza mnie tylko singlowe "Jak to jest" z Rasem i Tetem, a także z genialnym gitarowym głównym motywem. Poza tym? Jest ok. Tylko ok.

Wrocławski duet White House na miano żywej producenckiej legendy zapracował sobie już dawno, a co ważne czwarta część Kodexu nie była zrobiona na siłę. Brzmi to wszystko mega klasycznie, w stylu, który doskonale znamy z poprzednich dokonań LA i Magiery. No i na plus dla tych Panów działa oczywiście to, że dzięki pozycji legendy w polskim rapie, nie mieli problemów z zaproszeniem takich raperów, jakich sobie tylko zachcieli. Panowie udźwignęli swoją legendę i nie ma tu mowy o odcinaniu kuponów - stare, dobre White House, okraszone dobrymi zwrotkami. Jest bardzo ok. Tylko bardzo ok.

No i wreszcie coś, co najmocniej zadziałało na mój słuch. Strasznie pozytywne zaskoczenie, bo nie spodziewałem się aż tak dobrej płyty od duetu z zachodniej Polski. Jest moc. Kilka kawałków opartych na tym, co bardzo lubię, czyli mocnych, gitarowych motywach; kilka luźniejszych, bardziej chilloutowych numerów; kilka klasycznie brzmiących bitów - a wszystko to okraszone mega-super-hiper-łał-elo-ziom-łookurwa-wypas bębnami. To jest największy plus tych bitów. Nie, że jakieś bezpłciowe stopy i czające się gdzieś werble - jak jest stopa, to jest kurwa stopa! Bije to wszystko aż miło. Jak choćby w "Jeśli deklarujesz". No i raperzy, mimo że w większości mniej popularni niż na Kodexie, to też dają radę. Jak choćby Oxon. Albo Peerzet. Albo Zeus. Albo (prawie) wszyscy. Świetne, po prostu świetne. 



PS. Miało być nie-wiadomo-co, no i w sumie wyszło nie-wiadomo-co. Ni to felieton, ni to recenzja, ni to nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz