piątek, 29 czerwca 2012

Recenzja: Rover - 24

Niewiele ponad rok temu odbywałem praktyki studenckie w największym kieleckim dzienniku. Już po pierwszym oddanym przeze mnie tekście Pani Redaktor będąca opiekunką mojej grupy stwierdziła, że ewidentnie widać, że dużo czytam ponieważ mój tekst pokazuje mój bogaty zasób słownictwa, ciekawą formę stylistyczną oraz umiejętność odpowiedniego zmetaforyzowania przekazu. Nie chwalę się. Stwierdzam tylko, że do podobnych wniosków można dojść po przesłuchaniu nowej płyty Rovera zatytułowanej po prostu "24". I to wcale nie dlatego, że sam Mateusz przyznaje, że "jedyne czym się jara, to książkami i rapem", a jeden kawałek w całości poświęcony jest jego książkowej pasji.

Podejmując decyzję o stworzeniu koncept albumu opisującego jednodniową wędrówkę Rovera po swoim życiu, wykazał się on fajną pomysłowością, ale przede wszystkim odwagą. Odwagą dlatego, że opowiedzenie jednego dnia swojego życia w sposób ciekawy, niesztampowy i potrafiący zainteresować słuchacza to spore wyzwanie. Przyjmujemy przecież, że Rover jest normalnym gościem ze średniej wielkości miasta, jakich wielu w naszym kraju, a nie kolesiem, którego życie pełne jest niesamowitych historii i zdarzeń oraz obfite w niespodziewane sytuacje. Sztuką jest więc słuchacza nie zanudzić. A Roverowi się to...

...w zdecydowany sposób udało, w czym, jak sądzę, bardzo pomogło mu owo oczytanie, o którym napisałem na początku. Rover ma przecież problemy z brakiem pieniędzy - kto nie ma?; ma też złe doświadczenia w sprawach miłosnych - jak każdy?; lubi wrócić do czasów młodości - jak chyba całe pokolenie wychowane w latach 90-tych?; ma też momenty, w których ciężko z nim wytrzymać - a ktoś nie?; nie ma najlepszego zdania o rozgłośniach muzycznych - Ty też? No właśnie, Rover opowiada nam o tym swoim życiu, a ono nie wyróżnia się zbytnio spośród żywotów jego rówieśników. Różnice robi za to fakt, że Rover potrafi w świetny, inteligentny, obrazowy i ciekawy sposób nam o tym wszystkim opowiedzieć.

Wobec tej, nieodkrywczej i nienadzwyczajnej przecież, treści Rover nadrabia ciekawą formą. Przede wszystkim świetnie radzi sobie pod względem flow i techniki rapowania, nad czym zresztą mocno przez ostatni czas pracował. Potrafi odnaleźć się na każdym bicie, nie ma problemów z przyspieszeniem czy zmianą rytmiki bitu i bez silenia się na jakieś kombinacje wszystko prezentuje się bardzo przyjemnie. A wszystko okraszone dużą emocjonalnością.

Właśnie, bity. Są dobre. Nie odkrywcze, nie eksperymentalne, ale bardzo solidne. Typowe dla podziemnych produkcji długie sample z wokalem, kilka świetnych, bujających funkowych breaków jak choćby ten w "Radiu", mocne, wybijające się bębny od Zbyla - wszystko na miejscu, producentów wielu, ale brzmi to spójnie, energicznie, niemiałko, fajnie po prostu.

Jakby nie było, to "24" to pierwszy poważniejszy, nagrany przy wsparciu wytwórni krążek autorstwa Rovera, który w ten sposób próbuje przedstawić siebie, swoje życie, swoje poglądy i wizje. Jeśliby mierzyć tę płytę taką miarką, to wypada ona wręcz celująco, bo jeśli możliwe jest poznanie człowieka dzięki jego muzyce - w tym przypadku poznajemy Rovera co najmniej dobrze.

A widać, że inteligentny człowiek z tego Rovera. Przeczytane książki (mówię to ja - student, jakby nie było, bibliotekoznawstwa) robią swoje. Jest też dobrym raperem, który w ciągu ostatniego roku zrobił spory progres, a ma jeszcze możliwości na rozwój. Jest również dobrym tekściarzem, który z pewnością jeszcze nie raz zaskoczy niebanalnym pomysłem na kawałek. Jest także kolejnym dowodem na to, że kielecka scena hip-hopowa ma się ostatnio coraz lepiej. Album "24" jako przedstawienie siebie szerszemu gronu słuchaczy wypada więc bardzo dobrze. Czekam na więcej. 

ZNAK JAKOŚCI - B- (ten "minus" - bardziej chyba dla wytwórni - za zwykłą, drukowaną, papierową wkładkę z tracklistą płyty w wydaniu fizycznym)

PS. Fajnie, że człowiek, który skończył to samo liceum, co ja potrafi robić tak dobrą muzykę. Proud of it.

wtorek, 26 czerwca 2012

The Beatmakers #1 - No I.D.

Wiecie już, że nie jest to pierwszy blog, którego jestem autorem lub współautorem. Kilkanaście miesięcy temu wraz z trzema kolegami wpadliśmy na pomysł stworzenia bloga, który miał być miejscem naszych wynurzeń o muzyce, ale także i o sporcie czy innych aspektach związanych z szeroko pojętą czarną kulturą. Plan ostatecznie umarł śmiercią naturalną, ale właśnie przypomniałem sobie, że właśnie na nim zacząłem pewien cykl, który ma pewien potencjał. Postanowiłem więc wrzucić tu tekst, który owy cykl rozpoczynał. Spodziewajcie się kolejnych odcinków.

Na świecie jest naprawdę bardzo, bardzo wielu producentów hip - hopowych, którzy zasługują na uwagę i kilka słów więcej niż inni. Cykl "The Beatmakers" ma być miejscem, w którym chciałbym przedstawiać co jakiś czas sylwetkę, mniej lub bardziej, znanego i cenionego beatmakera. Na pierwszy ogień idzie jeden z moich ulubieńców, czyli No I.D.

I wybór ten nie jest przypadkowy. W ostatnim czasie pojawiła się informacja, że to właśnie pochodzący z Chicago producent będzie w całości odpowiedzialny za stronę muzyczną nowej płyty Common'a pt. "The Dreamer, The Believer". Pierwszy owoc ich ostatniej współpracy to świetny singiel "Ghetto Dreams", na którym gościnnie udzielił się Nas..

Dzięki ich wspólnej pracy nad krążkiem, nowa płyta będzie swego rodzaju powrotem do przeszłości, bo właśnie współpracując ze sobą obaj Panowie wypłynęli na szersze hip - hopowe wody. Stało się tak za sprawą solowego albumu Common'a "Resurrection", na którym trzynaście z piętnastu numerów wyprodukował właśnie No I.D. Właśnie z tej płyty pochodzi nieśmiertelny kozak, który jest owocem kolaboracji tych dwóch Panów, czyli "I Used To Love H.E.R.".

Dwa lata przed wydaniem "Resurrection" obaj Panowie współpracowali także przy debiutanckim "Can I Borrow a Dollar" Common'a, a No I.D. występował jeszcze wtedy występował pod pseudonimem Immenslope.

Od momentu wydania 1994 roku "Ressurection" minęło już jednak siedemnaście lat, a w tym czasie produkcje No I.D. słyszeć mogliśmy na wielu różnych projektach. Także na takich, na których No łączył ze sobą rolę rapera i producenta. W 1997 roku na rynku ukazała się jego pierwsza płyta zatytułowana "Accept Your Own and Be Yourself (The Black Album)", na której Dion Wilson rapuje w każdym kawałku, a tylko w jednym nie maczał palców od strony producenckiej. Właśnie z tej płyty pochodzi świetne "Sky's the Limit", w którym gospodarza wspiera Dug Infinite, z którym to z kolei współpracował przy wydaniu kolejnej płyty - w 2002 roku pt. "Sampler vol.1"


Przez lata kariery No I.D. współpracował z wieloma raperami należącymi do ścisłej rapowej czołówki. Wyprodukował kilka numerów dla Jay-Z ("All Around The World" czy "Death of Auto-tune"), dla Method Mana, Fabolousa czy Rick Rossa. 

Przez lata wolne od współpracy z Common Sensem, No I.D. bardzo dużo czasu poświęcał na wspólne produkcje z Kanye Westem. West wielokrotnie mówił o tym, że to właśnie No ma ogromny wpływ na jego twórczość muzyczną i był dla niego mentorem na początku jego przygody z muzyką. Współpracowali ze sobą także przy okazji ostatniej płyty Kanye, czyli "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", na której swój udział No I.D. miał w takich utworach jak: "Dark Fantasy", "So Appalled" czy "Gorgeous".


Oprócz współpracy z raperami, No I.D. wiele czasu poświęcał także na produkcje utworów znanych osobistości ze sceny R'n'B i muzyki rozrywkowej. Jako co-producent Jermaine'a Dupri'ego ma swój udział w takich piosenkach, jak: "My Boo" Alici Keys i Ushera czy "Let Me Hold You" Bow Wowa. Swoje trzy grosze dołożył także do ogródka Kid Cudi'ego i Toni Braxton.

PS. Postanowiłem w tym tekście nic nie zmieniać, dlatego też płyta Commona ciągle jest przed premierą, a nie kilka miesięcy po niej.

Oddisee - People Hear What They See

Aż przykro mi się robi, jak widzę, że ktoś taki jak Oddisee na facebooku (który, co by o nim nie mówić, jest dużym wyznacznikiem popularności danego wykonawcy) ma niemal identyczną liczbę fanów, co np. taki Sulin. I to mimo tego, że porównywać ich do siebie to jak porównywanie górki tuż obok mojej podstawówki do Mount Everest - niby to i to góra, ale różnica w poziomie wręcz niewyobrażalna.

Zgrywam tu trochę jakiegoś nie-wiadomo-jakiego znawce jego osoby i przede wszystkim jego muzyki, a szczerze muszę się przyznać, że poznałem go dopiero przy okazji ostatniej płyty, czyli "People Hear What They See" właśnie. No fakt, poznałem go późno, ale i z miejsca stałem się jego fanem, bo muzykę robi wręcz nieprzyzwoicie dobrą. Amir Mohamed el Khalifa, bo tak naprawdę nazywa się mający sudańskie korzenie Oddisee, to nie tylko świetny raper, ale przede wszystkim genialny producent muzyczny, który na swoich płytach odpowiada za oba aspekty tworzenia muzyki.

I to właśnie muzyka jest czymś, co świeci najjaśniej na "People Hear What They See". Dominują głównie świetne, delikatne, płynące wręcz soulowe dźwięki, w których równie ważną rolę co bębny odgrywają dęciaki i smyczki.

Już otwierające płytę "Ready To Rock" to strasznie bogata w dźwięki i aranżacje muzyka, gdzie na początek dostajemy genialną trąbkę, która później przewija się gdzieś przez cały utwór, ale jest idealnym rozpoczęciem albumu. Mamy też stonowane, nieco skryte bębny w refrenie, które dodają subtelności i fajnego rytmu, a na koniec kawałka dostajemy jeszcze fenomenalne skrzypce. No i za mikrofonem Oddisee pokazuje duże możliwości pierwszą zwrotkę rapując w spokojnym, laid-backowym wręcz stylu, a w drugiej pokazując duże umiejętności techniczne nawijając w double-tempo. Strasznie mocny wstęp, a dalej nie jest wcale gorzej.

Mamy i bardziej klasyczne, oparte na mocnej stopie i pociętym samplu kawałki jak "Do It All", bardzo przyjemne i płynące wręcz na perkusji i delikatnych skrzypcach w refrenie "Let It Go", czy "Maybes", w którym pianinko jest tak genialne ucięte i opakowane w inne dźwięki, że słuchać można go bez końca. A jakby tego było mało, to na całej płycie znaleźć można ogrom drobnych, czasem ukrytych muzycznych smaczków, jak choćby monumentalny wręcz dęciak w refrenie w "American Greed" czy przebogaty aranżacyjnie "The Need Superficial", gdzie grają perki, są dęciaki, jakiś bas, różne inne. A wszystko tak ogarnięte, że nie ma w tym ani krzty kakofonii, a sama przyjemność ze słuchania. 

Oddisee potrafi także nielicho zaskoczyć. W kończącym płytę "Think Of Things" dostajemy mega przyjemnie płynący, rozluźniający i przygotowujący do zakończenia beat, który nagle przerywa... mocno wykręcony, nieprzystający jakby do reszty, bas, który brzmi jak wyjęty z jakiegoś kawałka The Prodigy. Wow.

Ważną rolę na płycie odrywają także zaproszeni na nią goście, a w szczególności dwóch wokalistów Oliver Daysoul oraz Ralph Real, którzy brzmią fenomenalnie i idealnie doprawiają całość swoimi głosami. Udzielający się gościnnie raperzy Tranquill oraz koledzy Oddisee'ego z Diamond Disrict, czyli X.O. i yU poziomu nie obniżają, ale i go nie podnoszą. Ot, solidne uzupełnienia.

Naprawdę, ciężko tej płycie cokolwiek zarzucić. Jest maksymalnie świeża, dopracowana, świetnie brzmiąca, momentami zaskakująca, opierająca się schematom i trendom. Genialna jednym słowem.

Znak jakości - A

Znaki jakości i sposób pisania

Oczywistą sprawą jest, że żeby w jakiś sposób pokazać się w środowisku bloggerskim trzeba mieć jakiś pomysł na siebie i prowadzenie swojego bloga w sposób odróżniający się od innych. Takowy z pewnością pozwala łatwiej zaistnieć w świadomości czytelników, no i w jakimś stopniu część z nich zatrzymać na dłuższy czas. No cóż... Ja wybitnie oryginalnego i wyróżniającego się z tłumu pomysłu nie mam.

Jak pisałem w jednym z poprzednich postów, na tym blogu chciałbym zamieszczać recenzje, opisy, wspomnienia, no cokolwiek co w jakiś sposób przedstawia muzykę hip-hopową. Oczywistym jest jednak, że ogromna ilość przesłuchiwanych przeze mnie płyt połączona z innymi, pozablogowymi obowiązkami (nie samym blogiem człowiek żyje!) nie pozwala na pełnoprawne zrecenzowanie każdej z nich. Nie mam na to czasu, ale i ochoty, bo niektóre z płyt po prostu nie zasługują na więcej niż kilka zdań, a niektóre czasem po prostu ciężko "ugryźć" w jakiś bardziej rozbudowany sposób.

Część z płyt, najczęściej te o bardzo wysokiej jakości, zostanie zrecenzowanych (tak to umownie nazwijmy) w pełnoprawny sposób, a i teksty te pewnie będą ukazywać się równolegle na dwóch stronach, na których mam przyjemność czasem coś napisać (MyBand i Student.Kielce). Pozostałe zostaną opisane kilkoma zdaniami, a cykl takich mini-recenzji kiczowato nazwałem "Śmigiem-migiem". 

Każda z płyt będzie jednak oceniona według jednej skali. Jakiej? Pomyślałem, że skoro są (były?) kiedyś jakieś znaki jakości Q, to można zrobić i znaki świadczące o jakości płyt muzycznych. A, trzymając się ocen literowych, zaczerpnąłem z ojczyzny hip-hopu, czyli amerykańskiego systemu stopni szkolnych, w którym A (Absolutnie genialne) jest oceną najwyższą, a F (FA-TA-LNE) z kolei najniższą. Szczegółowy opis pozostałych stopni znajduje się w kolumnie po lewej.

No, to byłoby na tyle. Pewnie jakaś recenzja (nie wiem jeszcze czy krótka, czy dłuższa) ukaże się już dzisiaj. Yo!

poniedziałek, 25 czerwca 2012

"Wysyp" producenckich płyt

Wysyp oczywiście w cudzysłowie, bo trzy płyty to ilość nie powalająca nie kolana, ale i tak jest to porcja dosyć znacząca w porównaniu z tym, co dostawaliśmy w ostatnim czasie. Bo były oczywiście jakieś próby wydawania autorskich płyt przez rodzimych producentów, jak choćby albumy Zbyla czy Quiza, ale nie dość, że były to wydawnictwa wybitnie podziemne, to i jakościowo nie najwyższych lotów (choć nie twierdzę, że słabe, bo zwłaszcza do "Materiału Producenckiego" lubię czasem wrócić z przyjemnością). No i poważniejszych wydawnictw było jeszcze "Czarne Złoto" od Jajonasza, ale to był raczej wyjątek potwierdzający regułę.

Teraz w jednym tylko miesiącu dostaliśmy trzy pełnoprawne, w pełni profesjonalne płyty producenckie autorstwa trzech, co ciekawe, duetów - White House, No Name Full of Fame oraz Voskovy. Pierwszych przedstawiać nie trzeba, drudzy poza działalnością podziemną do tej pory raczej nie pokazywali się szerszej publice, a duet ostatni wybił się płytą z Tuszem Na Rękach. Teraz wszyscy postanowili wydać własne płyty producenckie - no właśnie, dlaczego?

Ostatnio zastanawiałem się z czego może wynikać fakt, że przez kilka ostatnich lat płyty producenckie były dużą rzadkością na polskiej scenie hip-hopowej, a teraz właściwie w jednym czasie dostajemy ich aż trzy? Co więcej, Donatan bardzo prężnie pracuję nad własną "Równonocą", a i przecież ukazała się pośmiertna płyta Zjawina, choć akurat ją nazwałbym płytą instrumentalną, a nie producencką, bo przecież to właśnie instrumentale na niej dominują. 

Przede wszystkim wydaję mi się, że producenci po prostu "boją się" wziąć odpowiedzialność za wydanie własnej, w pełni autorskiej płyty producenckiej. Bo zdecydowanie łatwiej jest wydać klasyczną płytę MC/Producent, gdzie w przypadku niepowodzenia zawsze większa część "zjebów" spada na rapera, a praca beatmakerów zostaje jakby w cieniu, a czasem jest jedynym pozytywem. Trudniej za to stworzyć krążek, w którym producent nie zawodzi muzyczne, a do tego potrafi w dobry sposób ogarnąć pozostałe rzeczy związane z taką płytą. Bo w przypadku "producentek" nawet słaba forma raperów zazwyczaj spada na producentów, bo "przecież sami sobie takich wacków na płytę zaprosiliście". Odpowiedzialność jest więc zdecydowanie większa, ryzyko także, a i szanse na zaistnienie jakby mniejsze. 

Po tym przydługim i nudnym wstępie chciałbym przystąpić do krótkiej oceny trzech wyżej wymienionych przeze mnie płyt producenckich. Co ciekawe, moim subiektywnym zdaniem, najlepiej wypadł duet, który do tej pory znałem najmniej, czyli zielonogórzanie z No Name Full of Fame. Jeśli miałbym ułożyć całą kolejność na podium, to na drugim miejscu uplasowałby się "Kodex IV", a na trzecim "5 złotych zasad". Choć żadnej z tych płyt nie nazwałbym słabą.

Zacznijmy od "najgorszych". Voskovy to duet, który zawsze szanowałem i którego produkcje były dla mnie w porządku. No właśnie, w porządku i niewiele więcej. Tak też jest i tym razem. Wiem, że wszystko jest tu mega dopracowane. Wiem, że panowie wykonali wielką robotę grzebiąc w tych wszystkich winylach i wybierając z nich najlepsze dźwięki. I, nie powiem, brzmi to wszystko fajnie. Ale jakoś mocno mnie nie rusza. A właściwie rusza mnie tylko singlowe "Jak to jest" z Rasem i Tetem, a także z genialnym gitarowym głównym motywem. Poza tym? Jest ok. Tylko ok.

Wrocławski duet White House na miano żywej producenckiej legendy zapracował sobie już dawno, a co ważne czwarta część Kodexu nie była zrobiona na siłę. Brzmi to wszystko mega klasycznie, w stylu, który doskonale znamy z poprzednich dokonań LA i Magiery. No i na plus dla tych Panów działa oczywiście to, że dzięki pozycji legendy w polskim rapie, nie mieli problemów z zaproszeniem takich raperów, jakich sobie tylko zachcieli. Panowie udźwignęli swoją legendę i nie ma tu mowy o odcinaniu kuponów - stare, dobre White House, okraszone dobrymi zwrotkami. Jest bardzo ok. Tylko bardzo ok.

No i wreszcie coś, co najmocniej zadziałało na mój słuch. Strasznie pozytywne zaskoczenie, bo nie spodziewałem się aż tak dobrej płyty od duetu z zachodniej Polski. Jest moc. Kilka kawałków opartych na tym, co bardzo lubię, czyli mocnych, gitarowych motywach; kilka luźniejszych, bardziej chilloutowych numerów; kilka klasycznie brzmiących bitów - a wszystko to okraszone mega-super-hiper-łał-elo-ziom-łookurwa-wypas bębnami. To jest największy plus tych bitów. Nie, że jakieś bezpłciowe stopy i czające się gdzieś werble - jak jest stopa, to jest kurwa stopa! Bije to wszystko aż miło. Jak choćby w "Jeśli deklarujesz". No i raperzy, mimo że w większości mniej popularni niż na Kodexie, to też dają radę. Jak choćby Oxon. Albo Peerzet. Albo Zeus. Albo (prawie) wszyscy. Świetne, po prostu świetne. 



PS. Miało być nie-wiadomo-co, no i w sumie wyszło nie-wiadomo-co. Ni to felieton, ni to recenzja, ni to nic.

Wracam tu... bo skończyłem pisać licencjat

W sumie to skończyłem już jakiś czas temu, a teraz czekam tylko na czwartkową obronę (chyba, że nie zaatakują). Tak czy inaczej, zbliżają się wakacje, czyli czas, który powinienem poświęcić na ogarnięcie się i znalezienie sobie w końcu jakieś pracy, a stracę go najpewniej na słuchanie muzyki, leżenie na łóżku i inne raczej mało pożyteczne rzeczy. Żeby nie było tak bezużytecznie to postanowiłem re-re-re-aktywować tego bloga, na którym obecnie jest pięć postów, ale historię swoją jakąś już ma i w sumie jest najdłużej prowadzonym przeze mnie blogiem (a było ich kilka). 

Wybaczcie przydługi wstęp, ale z konkretów wiem na razie tylko tyle, że chcę pisać o rapie. Póki co jestem jeszcze na etapie wymyślania, opracowywania i dopieszczenia mojego super-mega-hiper-zajebistego pomysłu, w jaki sposób o tym rapie pisać, ale w końcu kiedyś pewnie coś wymyślę, a wtedy będziecie KMWTW.

Pewnie będą się pojawiać recenzje płyt, bo słucham ich mnóstwo. Pewnie będą się pojawiać jakieś luźne wpisy dotyczące różnych rzeczy, niekoniecznie z rapem związanych. Pewnie wybiorę sobie jakiś sposób oceniania płyt, tak by móc je później na koniec roku podsumować. Pewnie... nie wiem, co jeszcze.

A póki co słuchajcie zajebistych rzeczy. Np. takich, jak ta: